Pada, a więc tonę. Odpływy zatkane.
Strumień czuły jak słowa w uchu ukochanej
głaszcze mnie po łydce, tam, gdzie łapię skurcze.
Płynę przez podwórko, płynę na ulicę,
dzieci mi machają, a ja odmachuję,
choć ich nienawidzę, rym przeżułem w ustach.
Pada, a więc tonę, cały parter pusty,
wyszli już na dachy, wpatrują się w niebo
mylą plamki kruków z helikopterami.
A mnie wciąga głębiej, tam w to całe gówno,
które ludzie ciągle wyrzucają z siebie.
Co z ciała to z serca, a z serca – z pamięci.
Gdy odejdą wody, świat zarośnie szlamem.
Będę leżał w błocie, nowonarodzony,
trochę bardziej martwy niż wszyscy dokoła,
ale tylko trochę, bo oni już wiedzą,
że rząd ma ich w dupie, że są statystyką.
Wszystko było w ścieku – strach i żal, i nicość.