Nie mam dzisiaj nic dla ciebie
prócz kruchego ciasta ziemi
między gardłem a zębem oświecenia,
między płytą z marmuru a dnem dołka,
nad którym zawsze lubiłem się kołysać.
kiedy tak tkwiłem w kropce, trzeba było
wbić mi w łeb wykrzyknik. wykrzywić go
w znak pytający o wszystko to,
o czym strach nawet pomyśleć.
a tak - włóczysz się nocą po klubach,
szukając cienia, który włóczy się za tobą:
chwiejący się, rozbity jak fontanna kałuży
na znoszonym płaszczu.
i palisz, choć dotąd brzydziła cię mgła
lotnych nawyków, uzależnień i skrajności,
w które zwykłem raz po raz popadać.
twoje szare, pomarszczone ręce niosą żałobę,
dziś jednak po raz pierwszy od dawna
zataczasz się w koronkowych majtkach
koloru zarżniętego wieprza.
niejeden osioł skusi się na taką
marchewkę - splunie, nadgryzie, zostawi trochę
następnemu pisanemu małą literą.
wielkiej nikt już nie nadpisze.
wielka to stygmat.