Ciągle i ciągle wyciągam się i ciągnę za szare,
bujne bokobrody chmur; przelewają się przez palce
jak spieniony obłok z płuc, którym zwykłaś roztapiać
mleko pod moim nosem. Chciałbym cię
rozpuścić w teorii materii z cząsteczką abstrakcji.
Ulepić jako byt niesłychany, niepojęty w swoim
nieistnieniu - jak bóstwo bratające się z pospólstwem.
Ktoś dogorywa tu na marginesie, a ty mówisz, że wystarczy
zaledwie szept, by przetasować talię gwiazd, a zużytym
zawiązać warkocz i puścić mleczną drogą niepamięci. Gdzie tam
wszechświat, skoro tutaj, gdy wyciągam ręce ku górze, sine obłoki
śmieją się ze mnie i opluwają.