Siedzimy przed oknem i nie ma co palić. Naprzeciw w śnieg droga, a las na dziesiątej. Szafy oddychają przepalonym tlenem, im to wystarcza nam już nie od dawna.
Wczoraj próbowałem spalić komisariat. Nie wyszło, stchórzyłem. W blokach na zachód wielka kumulacja, strzelają ludźmi przez okna w betonie. Wypadki przyjmują należne ofiary. Długonodzy łażą po sznurach do prania.
A ty palisz, masz w końcu tę fajkę. Uważaj niemoto, petujesz na spodnie ! Butelki na stole już trochę niepełne, ich usta zdziwione bezgłośnym ,,o" w szyjce. Okno otwiera się samo, pokój ma dość dymu. Nie przyzwyczajaj się, palimy po trzysta !
Pod nogami rury, w rękach żyły. Rury, żyły, nerwy, kable - wyliczanka zwojów.
Ponoć jesteś zła, też jestem zepsuty, ale wolę żreć gruz w ostatnim kręgu miasta niż grzać w letnim żarze domowego ognia. Wśród bladych ciał krewnych opalonych nudą.
Tutaj jest odludzie, bardzo długa wioska. Dziwnie się czuję bez miasta. Bez miasta nie czuję się wcale. Ciśnienie kamienic nie otwiera oczu. Pociągi nie pieją co kwadrans. Tu nikt nie chce się budzić. Sen się liczy, w nim zacietrzewienie leniwych żaluzji, świtu za pięć przed południem.
W głowie mam mrówki, w płucach jakieś śmiecie. Od lat nie mamy tęczówek.
Gdy zmyje już twarz kiedyś w jakimś zlewie, utulisz do śmierci słodkawym oddechem. Zadbasz też o to by była niebieska, to jest sedno sprawy by była niebieska. Mnie zaś wtedy połóż gdzieś przy autostradzie, albo tam gdzie słychać ciężką mowę fabryk.
A teraz jest jasno, w głowach i na zewnątrz. Siedzimy przed oknem z paczką pełną fajek.