Z radociš przyjšłem utykajšcy cień
Jej przedwczenie rozszalałego
Iskrami ciała
Ocalona z ramion i bezdechu posadzki
Nadeszła z południa cała ociekajšca
Sokiem z mięsistych cytrusów
Pachniała wówczas futrem
I munięciem łona
Z ostrociš brzytew rozpadła się
Na poczštku wiata mych dłoni
Tak cierpko brała me usta
W swe rozkruszone wargi
Szepczšc zaklęcia i magię
Wtaczajšc w me rozpostarte uszy
Pachniała migoczšcymi strużkami soku
Gdy próżna modlitwa wzniesiona umarła