tak sobie deszczę że bóg tratuje mnie z góry ale nie olewa
nie obmywa bo jednak nie jestem nagi on mnie po prostu ulewa nagi-
-na po to bym biegł pod właściwszy schron i nie zawracał mu głowy ulewa mnie
w mój własny kształt ozorami by mieć na końcu zamiast wypluć tak sobie
deszczę bo jakoś mi nie tęskno do rzutu okiem na słońce bywa że bywam że wlepiam
ślepia z głową na ramieniu w zapalony ognik świecy nie turpis-ując się w łacinie
nie turbując mimo niewygody i zwykłego drętwienia karku w drętwym pojęciu
ot zerkam śmiesznie w języczek płomieńcia i zmiękczam go bo mi swojski
i wtedy widzę go
okiem
a knot rzęsą
tkwiącą tam palec bawiący tuż nad knotem nie musi być sknoceniem zwłaszcza gdy igraszka
w rytm miarowego tiktakowania jest w oku płomienna chwilami tylko zmienność nie parzy
dając miłe ciepło wywołując lękliwy podziw u tych którzy są mimo woli świadkami gry na oku
i na oko tak się rozlewa przyzwyczajeniem sposoby widzenia tak sobie deszczę
bo z mojego palca w oku samo tnie się moje mojenie i nieważne że nieco wcześniej kark
odczuwał wygodę i dumał się bo na ramieniu była inna pobliska głowa a dusza
to niedopowiedzenie ulewane z chwileń odważam się więc w stronę ciężaru właściwego
moich ulęczeń potem spocę się sknocę na deszczu by ulać z siebie siebie tak sobie
banalladząc pomy(ś)lonym chlapnięciem
ozorów mielenie mi bliższe
niż don kichot
(a psik)