siedzę i, myślę o tym, że nie myślę o tym czy,
albo kiedy okaże się, że chciałbym już y,
nie wiem już czy myśleć o sobie ty,
w naszym pokoju
myśli jak wszy, chciałbym
nie myśleć i znów myślę o tym, że nie to, że oni,
nie my, bo że mebli kry,
obijam się o papierosy jak zły, psychiczne mury jak psy, walę pięścią
w szkło oczu, czy ty,
nie widzisz siebie uwięzionego w ciele ciebie samego, czy nikt,
czy jestem tak zły, czy to ten obcy pojazd
w uśmiechu dziury,
ma obcy jak nie my,
nie robię już nic,
nie widzę już mgły, jest słońce za kratami serca, wyciągam ręce
przez żebra, ale czas wizyt skończony,
nie będzie złożony,
z papieru korony, czy ani snów spełnionych,
póki nie wyłamię się spoza tego co y, rano poza te kry, poza
z lustrem zderzenie czołowe,
a my, poza pozę, poza
poranne mocje, e, pogrzebowe, chyba że ty,
kontrolujesz swój pojazd jak sny, bo teraz masz już sss, świadome,
nie widzisz tej mgły,
ale sęk w tym,
na swoje więzienie zarzucam kurtkę i cyk,
że przez te kraty palę na klatce i w mig,
mój mózg jak odkurzacz,
podnoszę wzrok na gwiazd dywan: fff!
coś dzieje się,
gdzieś odpływam, nie jestem bezciałem,
bez wody ryba,
zamknięta w wiadrze głowy,
coś w klozecie serca spływa,
wszystko jak krzywa, płonie mi grzywa,
żebra gorące,
pilniki czakr, ręce bez rąk pracujące,
jakieś postacie właśnie schodzące po schodach,
przez kraty serc ręce podają ceją podaję,
od ducha jej duszy odpalam faję,
na sekundy ułamek
prawdziwym się staje,
coś, znów poprzestaje, czas wizyt nastaje, nie mogę,
te pręty,
już tym pilnikiem, emocje to fusy, czy męty,
ręka mnie pali, w herbacie na sali, wyrzucam filter i spadam dalej,
oni zostali, spadam i wstaję,
znów się poddaję,
nie mogę nie widzieć, wpadam w kałużę, jak zły przykład daję,
gdzie jest ten ogień, który płonąć przestaje,
głową w ścianę nie walę, w oddali drzewa,
bo nie zarabiam zbyt na szpitale,
czym było tamto, wśród myśli ta chwila,
myślę i moje myśli mają mnie za debila,
to było przed chwilą,
w lesie był spokój,
znów się podwija,
czułem na oczy, nogawka, kuchnia,
nadzieja, przedpokój, pokój mówię,
docieram do wieży, czy na skraj polany,
gryzę ten spokój, pnie myśli i stany, pachnie księżycem
i czarną wodą,
liści kaftany, nagły wiatr targa me dwa jeden gramy,
czy można tak kogoś w ogóle czymś, czy może omamy,
czy to dla mnie mym czymś,
czy mym na jej rany,
w płycie jeziora odbija się rym pełen piany do dwóch
różnych słów: zaza kochany,
jak cukier i sól,
jak bluza i mól, jak granica Korei,
rozpieprzę ten stół,
tylko wpłać za mnie tę kaucję wiary, przecież
wciąż ci drukuję miłości dolary,
uczucia nie śmierdzą, czary,
tylko krew na nich, mary, nie ma już mgły, bo magia
tej mocy
pozwala na wychodzenie z ciała w nocy, i hokus też,
więc zgaście to słońce, a pokus w bród, lub strzelcie
przez kraty, bęc, odrzucam wolność
w spisaniu na straty
94
taryfiarzgazu
taryfiarzgazu
Wiersz
·
13 września 2013