Siedliśmy przy stole, w kieliszkach wódka plecie:
Każe nam się przyznać do pieskiej lichoty
I mówić o porażkach, skargach, że na świecie
Nie ma ni miłości, ni kawałka cnoty.
Spod ironii powiek łka melodia czyjaś,
W oknach uprażona szadź głęboko kuta,
Ja wiem – to już było – ta salwa mi mówiła,
Którą – po rozstaniu – zapiszesz snadź w nutach.
Zamęt ponad maszty – wytrych pokolenia,
Abażur spleciony falbankami kłamstwa.
I znowu w takt wracamy do chęci nieistnienia,
A później do przyjaźni i znowuż do pijaństwa.
Samotrzeć, pytania gładzą uszu znicze,
Zdają się być bliżej niźli czasu grdyka,
Asumpt za asumptem, rozeźlone dzicze,
W końcu ucichamy... o nic nikt nie pyta...
Tylko stół wiruje... zadymka się ścieli!
Trunek pono czasem jest zmęczony sobą.
Trudno! Skryte prawa, co mędrcy nie słyszeli,
Będę tkliwie bredzić zmurszałym podłogom.