119

taryfiarzgazu

 

 

 

 

 

 

senny fleszbek, czy możliwe, że nagle,
eksnej, budzisz się ze snu, w którym znów kochasz rybę,
patrzysz jej w oczy,
dotykasz twarzy, kręconych włosów,
ona wciąż mówi,
patrzysz głęboko, mimo że patrzy, jakby cię nie widziała naprawdę,
jak patrzą na siebie ludzie na balach maskowych,
więc jakimś gestem wyrywasz ją z jej słowotoku,
szepczesz do ucha bzdury, że romantiko, oba w śmiech
na jakimś placu zabaw ze snu,
czułość, srułość,
a przeż zero wybiegów, czy głębszych myśli przez tyle lat,
tyle srat,
a tu taki czuwałks,
takie ciepło jej,
i taki pełny ja,
że sam siebie we śnie nie potego,
no ale sen snołem,
nie płynęło do tego nemo, tylko do innego:
do synchronii ryczności, dzięki karlu
jungu, że odwiedziłeś maharasziego,
te niryczne ości synchr nigdy nie przestaną mnie zadziwiać,
bo swoją ścieżką ten buch pasji do ryby, emocjonalny andertoł,
jak to edi weder mówi w ajm styl chir, choć jak taki wiraż serca może cię we śnie bardziej hadsz niż w rzeczywistocie?
to już zastanawiwi nad rankiem, no dobra, ale to sen i tak, tak?
no właśnie,
a synchro to jak wyszedłem z domu z rana pozałatwiać pozałatwy i
już zapomniałem prawie absolulu o śnie,
jak po neurololo i
po aptece, po kanapce z sadzonym z dwudziestki milili
przesypywałem kapsułki do ciemnego pudełeczka po kliszy fototo późnym rankiem,
żeby w bocznej kiechcie czarnych
bojówek
wygodniej grzechotały,
i kiedy po wszystkim przed wrzuceniem zbędnej kliszy do szafefe cyk, odruch, i pierwsza
klatka pod światło rajs, za oknem roztopy, wiatr lutowy,
zimne niebo,
i na negatywie pomiędzy tym niebem zimnym za szybą, a siatkówką moich oków, do neuronów których
fluoksy już w drodze,
na pierwszej klatce, na którą spoglądam, ryba i ja przytuleni
na jakiejś imprze w kraku: bum,
nocny dym, opadający ze snu jak rozwiewający się zwodzony most,
uderza nagle po tej stronie lustra
o twarde oparcie realnego kawałka
perforowanej celulozy pomiędzy moimi palcami i pszt!
coś

jak płatek śniegu spada na gorącą
patelkę gdzieś wewnątrz mnie:
ryba ożywa,
na ułamek załamki sen przestaje być snem w moich rękach,
dym staje się ciałem,
i wrażenie, żeby na znaki reagens,
żeby odnaleźć,
powiedzieć,
napisać,
żeby coś,
żeby:
ryba, wygląda na to,
że w akwarium moich snów, gdzieś tam głęboko
w mule na zawsze kocham cię,
szturchnąć mesem przez durny twarzoksiąg nawet,
cokolwiek,
czego nie zrobię rzecz jasna,
bo najbardziej płodne to te miłnie spełnione ości,
poza tym już po lat czydzieści i gupio tak, jak na murze
jasiu bez eł

 

 

 

 

 

 

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Fatalny 1 głos
taryfiarzgazu
taryfiarzgazu
Wiersz · 21 października 2013
anonim