Wyklął mnie język letniego świata, jakiś ciężar
runął na ziemię, ciało traw liźnięte sennym cieniem.
To, co odległe, bije mocniej,
im dalej, tym większe drżenie oplata kości.
W Epoce Snu sadzimy zapałki, rozległe gałęzie,
zagałęzione ręce... Mogłabym przysiąc, że skruszyło się niebo
– z parkowego wzgórza podglądana lucyferaza. Płoną aleje,
płoną ścieżki, którymi przeszliśmy, wino i wódka,
wystający ze stawu pieniek.
Wszystko, co odległe, nie pełza dłużej w kącie,
podnoszą się dywany, poszarpane kartki.
Punkty topione mapą ciemności.
http://youtu.be/GEE-OmYvRM0