144

taryfiarzgazu

 

 

lecytyna ssie, tryptofan połyka,
dym nie pomaga, spid nie ma duszy,
fluoksy w brzuchu burczy,
wóda ora subtele,
chcę widzieć obraz przez duże wu,
a jestem jak ślepy, co maluje krzywe przyczepy,
wychodzę po wino
ogrzać brak okien, to zryte, ale myślałem poważnie, żeby porazić sobie łeb
jakimś lekkim prądem, jak kobieta mi robi masaż
czoła, to mam spazmy
wszędzie, nawet w nogach tam na dole,
coś jest z tym czołem, punkt krytyczny pomiędzy brwiami,
raz już kopałem się paralizatorem toszira po rękach i udach w hormie,
ale nie miałem
jaj, żeby się kopnąć w łeb,
w sumie to też na to nie wpadłem wtedy, ale chyba bym się bał,
ale żeby o takich rzeczach poważnie,
czujesz, co muszę
czuć, że jaki? to weź przestań czytać i spierdalaj, uśmiech,
brat dzwonił,
przeprowadza się do wawki, kupił lapa i mówi, że otwiera
właśnie furtkę do chińskiej dzielnicy łindołsa ósemki,
rzucił dowcipem
na koniec łącza: wiesz w co grają
węgrzy, no w co, węgry berds,
bisty,
no i wracam z tym winem, i wyciągam korkociąg, jego
szpicem zrywam etykietę z szyjki, po czym idę, chowam go z powrotem do szuflady
i wracam do wciąż zamkniętego wina,
jeśli ktoś z naprzeciwka
przez okno, to widział, jak robię sam sobie fejspalma
na środku kuchni w drodze powrotnej po ciągokorka, i tak jest zawsze,
a najlepiej
jak korkoszarpem jest jakaś życiowa okazja,
bo szuflada jest wtedy najczęściej czarną dziurą mojego hrff, a kfff,
yprff,
dzień dobry, życie,
rzycie w zeszycie

 

 

taryfiarzgazu
taryfiarzgazu
Wiersz · 7 grudnia 2013
anonim