nie ma nic, nie lubię siebie,
też tego, że zacząłem
czymś innym,
i że tak się zrywam za myślami,
nie rozumiem, tu nic nie ma,
prawdziwego chciałem tylko poczuć,
zapisać siebie, i znowu nic nie zawarłem,
poczułem,
a myślałem, czułem, gdzie jestem ja, pytam,
niezmiennego chciałem tylko zapisać,
poczuć, no i jestem w połowie tekstu, jak kot przed lusterkiem,
a tu już nic nie ma z tamtego mnie przed chwilą,
składanka z ja jak z zajączków ze słońca na ścianach mózgu,
próbuję złapać tego prawdziwego w pazury,
no i znowu
łbem tożsamości walę w mur, ponieważ mur,
kolejny tekst, który znaczy dla mnie coś,
ponieważ tak niewiele znaczy,
kto to jest mnie w tym zdaniu wyżej, pytam siebie,
kolejny kleks ze światła: hyc i trach, kto to jest siebie
edit: do kolekcji synchruń:
minutę po powyższym, podczas którego jednocześnie myślę o niej,
odkrywam nagle herbatałek black sabbath paranoid, leci sobie
,
uufffff...
Załatwione.
Dzięki ;)
Odpocznę trochę z ocenianiem bo nie chcę żeby wyszło, że jako odwdzięczanie jakieś ale wiersz jak zwykle trzyma świetny autora fason.
Konwergencja.
It's a real deal.