poznałem kobietę,
jeden z najlepiej dokrojonych
wernisaży
na jakich byłem, kameralna
atmosfera
w małym domku,
jakby impreza na sto osób w toalecie
pięć na pięć,
zespół,
cały program,
saksofon,
trzy wokalistki,
na tarasie bimber i suszi,
kobiety i krewetki na patykach,
pokaz masażu w piwnicy,
lecznicze kamole, wanna z dżakuzi z pokrywą jak ze zbiornika
do deprywacji sensorycznej,
w której ukradkiem cykaliśmy sobie fff, o ty, niegrzeczny,
na ścianach metaloryty ady, na jednym z nich,
mówię jej,
widzę fakturę dziurawego meteorytu albo oko ryby nadymki,
albo dziuplę dzięcioła wypukaną w marmurze,
albo albo,
musiałby mieć dziób z tego, jak to było,
z adamantium,
ada wróciła do koleżanek,
a ja poznałem tę kobietę,
która: nie zostawiaj mnie tu,
słowa jak afrodyzjak,
powtarzane przez cały wieczór co jakiś czas:
pamiętaj, jak będziesz wychodził,
nie zostawiaj mnie tu,
nie zostawiłem,
wyszliśmy pijani,
ona w mojej kurtce,
w tramwaju
na moich kolanach,
ona, która
ma faceta - właśnie w tej chwili
mówi mi,
jak to?
ona,
z którą spotykam się jutro,
żeby zakończyć tę bzdurę,
jak to?
no dobrze, już opisałeś,
złapałeś chwilę,
ale mnie męczy bycie narratorem,
słów torreadorem,
piszę jej: ja nie byłem nachalny?
no więc na jaki, nazefirowy?
nie zrozumiała,
nad rankiem
otworzyli piekarnię,
kupiłem jej bułkę
a nam winogrona, którymi jedną ręką się raczyłem,
a drugą w nią rzucałem: puk,
w tą jej piękną główkę: puk, puk,
co przestań,
jestem zły,
użyłem siły, żeby ukraść jej całusa i uciekłem,
jestem idiotycznie szczęśliwy,
chwilowo
jestem bez papierosów