Nad ziemią płynęły potoki słów bezbarwnych
Czyściły człowiecze obawy istnienia
Wymazać miały cierpienie, odkryć skarby tajemne
One gdzieś tam na dnie studni przepastnej losu ludzkiego
Leżą nieodkryte, drogocenne uczucia, myśli znakomite
Siedziałem na tratwie wpatrzony w te przelatujące słowa bezbarwne
Słońce miało im nadać koloru, ale gdzie jest słońce
Wzięli garść piasku szczerozłotego, rzucili, zabłyszczał
Tysiące słońc się narodziło, dobrego światła promienie
Ogrzały poranione ciało, nadały sens na dziś
Świt świt
Zmierzch zagrał uwerturę, już senną, powoli spływałem
Migotliwie zapalały się gwiazdy
Najpierw jedna potem druga
I nie było tej ostatniej
Cuda cuda