gdyby teraz tamto
spojrzenie zza barykady ze szkła i kropli z wentylatora
było skierowane
do mnie, to
nie wiem
czy
przetrwałoby przejście przez
maszyna do szycia, do zszycia
mgła
nad bagnem stolików,
tapet;
patrząc przez spiralę z elema okazało się, że tępy wschód mnemotechnicznej
trzciny, że nie inaczej,
do mnie
do zżycia, nawet jeśli przecież maszyna
coś błyskawicznie jakimiś tymi, synapsami,
pępowinami
do już kopiących prefiksów, kablami ATP rozwieszonymi gdzieś wysoko pod
sufitem, pod tęczami samobójców, cyk
bo nieostrożnie wychylając
ego
zza podręcznej tarczy z połamanych piór
new age'u,
zza wachlarza krawatów i teleskopowych penisów,
mignęły mi czubki palców
gołe,
bez
skuwek
ektoplazmy na obrusie, gdzie
powoli plamy
ze
szpiku kostnego, kiełki chromatycznej aberracji
ze stalowych nasion
wbitych
aż po główkę
w drewniany blat
nienajgorszy transfer nut, tutaj: płatków róży, płatków do szycia
nie przeszkadzała jej dłoń na mojej
ręce,
żadnych ciepłych
chmur
czy szarpnięć latawca, nie to
i tak aż do końca chwili
bez nowych potknięć o groby słów,
i prawie
do końca bez
zaplątania się w sznurach aka,
kiedy to
wyrżnąłem ryjem
w następnego papierosa
i siódmy
niekonieczny łyk żywca, wachlując jej status
swoim on queue