Ona

yanke

Ze świtem rano wstawała,

by było ciepło

do kaflowego pieca dokładała.

Jej śniadanie zawsze smakowało,

z uśmiechem czekała,

gdy ze szkoły się wracało.

Bogini piękności,

skarbnica mądrości,

nigdy nie krzyczała, była pełna miłości.

 

Ona, 

ostatnia kładła się spać

nie wiem skąd brała siły, by rano wstać.

W piecu, co sobotę

chleb wypiekała,

na który zawsze mieliśmy ochotę,

my- czwórka mała.

 

Tyle dobrego co ona zrobiła,

tyle złego co ona przeżyła,

tyle wartości co ona nam wpoiła,

nikt nie pojmie na całym tym świecie...

Teraz ja jako jej dziecię

muszę pamięć o niej podtrzymać...

 

Praca na roli 

co niszczy powoli

jej ducha nie pokonała

lecz nadal ją utwierdzała, 

że każde marzenie jest do spełnienia...

Boże... Niech lekką będzie jej ziemia...

 

Tak bardzo mi jej brakuje,

kocham ją i jej dziękuję

za to, czego mnie nauczyła,

że własną piersią mnie wykarmiła,

że zawsze... Ona przy mnie była...

 

Mijają lata...

Nie będę nadal płakała,

bo wiem, że tego by nie chciała

lecz serce nie pozwala...

Tak bardzo bym chciała z nią poplotkować,

za jej długą sukienką

jak mysz się schować...

 

Tak bardzo bym chciała,

by do nas wróciła lecz...

Przykryła

ją zimna mogiła.

 

Razem z dziećmi odmawiam pacierze

i ciągle wierzę,

że jest jej lepiej, że czuwa nad nami

nocami i dniami,

dniami i nocami. 

 

 

yanke
yanke
Wiersz · 20 lutego 2014
anonim