pisaliśmy swoje imiona patykiem po piasku, a kiedy
skończył się patyk, braliśmy gałąź. Litery były
wtedy większe, i czuliśmy tym bardziej żywicę
płynącą niby z drzewa, niby z rąk.
Potem zamieniliśmy patyki na pióra, jednak nie
były wieczne. Po miesiącu w listach było samo
powietrze, kiedy je otwierałem robił się
przeciąg.
Letnie depresje, plaże nie znane stopom, kółka i
krzyżyki. Obojętne co znajdę w dłoni, to nie będziesz
ty. Obojętne czym nie nazwę
bezradności, to zawsze będę ja, zakopany w piasku
po czubek głowy, jednak na tyle,
by móc oddychać.