Chciała się teraz odnaleźć.
Znalazła się wśród piasków pustyni, gdzie rozkoszowała się promieniami wolności. Tam skończyła ze wszystkim, odrzuciła to, co ma w sobie materialnego, w jej duszy tańczyły emocje i uczucia, które z każdym podmuchem wiatru eksplodowały, dając początek piaskowej burzy. W stanie ekstazy zniewolenia znalazła się w jaskini, po której ścianach spływała krew zwycięstwa nad samą sobą, wybuch krwawych źródeł pomału zalewał jej oczy, zobaczyła koniec, czarną i nieosiągalną w rzeczywistości przestrzeń.
W jaskini zapanował chłód rozrzuconych wczorajszych uczuć, krzyk wypełniał każdy zakamarek martwej organicznej materii, świat poddał się procesowi powolnej biodegradacji, znika to, co kiedyś było święte a zarazem brudne, jak największe ścieki fałszu i obłudy. Zapanował chaos, krzyk ludzi, którzy pomału byli zjadani, przez własną pustkę rozprzestrzeniał się wszędzie, niebo było granatowe, rysowały się na nim rysy błyskawic, które ciskał w nas wielki pan i władca naszych zagubionych i zamglonych serc.
Pustynia, ja, siedzę wśród nicości, która w rzeczywistości odzwierciedlała monotonność mojej wegetacji wśród zwierząt rządnych mięsa. One dzień w dzień zadawały sobie rany szarpane w okolicach czułych miejsc by zaspokoić swoje seksualne potrzeby- inaczej nie potrafiły, życie zmuszało je do ciągłej walki o przetrwanie w świecie, przepełnionym gwałtem i zmyślonym erotyzmem. A ja, siedzę na pustyni i oglądam te obrazki te smutne żałosne slajdy i czuję się uszczęśliwiona faktem, że mnie to nie dotyczy, w końcu mam pustynię, mam swój azyl, swój dom, dom starców, gdzie przez wieki będę w odosobnieniu marzyć by na tej pustyni pojawił się anioł, który zabierze mnie stąd, zabierze mnie jutro i pozwoli zapomnieć o wszystkim w swoich nieskazitelnie niebiańskich skrzydłach, które będą mnie otulać swoją magią. Mój umysł zostanie przepełniony wizją stworzenia dobrego królestwa, gdzie dzieci będą biegać po łąkach odziane w szaty szczęścia i beztroski. Kwiaty we włosach będą rozprzestrzeniać zapach wirujący wśród traw i kłosów zbóż, zapach ten będzie towarzyszyć szumiącym drzewom i będzie otulać motyle latające nad głowami istot, których opiekunką jest MIŁOSĆ.
Idąc przez ulicę widzę narkomana, daje sobie w żyłę, w jego oczach widać mgiełkę spokoju, która przez chwilę daje mu wytchnienie, na szczęście ostatni raz, to była złota strzała, która przeprowadziła go przez próg stabilności i niezależności, już jest wolny, wolny od tego diabła, który zadawać by się mogło do końca opanował jego człowieczeństwo, ale tutaj na górze zniknął, rozpłynął się, został z niego popiół, który został zakopany wraz z ciałem na cmentarzu. Dusza zaś czysta jak łza snuje się, co noc po komnatach wypełnionych miłością i ciepłem, jakiego w życiu, zrozumieć nie potrafił.
Anka
Wiersz
·
23 października 2001
-
justynia15bardzo ladne opowiadanie.Nic dodac nic ujac