Tu, pod pochyłym drzewem siedzą ciotki klotki. Ich ciała
służą ciapatym sukniom za wybieg; wzorzyste kwiaty i gorące
trójkąty łączą się w asymetryczny krzyk. W gąszczu kolorów
chowa się poranna mżawka, słoneczne ukłony, cisza
ulic.
Ciotki trajkoczą w najlepsze, a my korzystamy z ich ciał
krągłych, pulchnych, nieskończonych. Obsiadamy je w
parach, łapczywie, by wyszarpać sobie najlepszy moment,
znieść najokrąglejsze jajo, uszczypnąć palcem.
Wykąpane w pocie, lecz jeszcze bez tańców, przysiadamy
na ich czołach. Z bruzd da się zjeżdżać na oklep, jak
z nosa na wargę. Kiedy karzą, przystajemy; wracamy na oślep
zygzakiem.
Klotki wstają z ławeczek, strącają z ramion pająki, rozdeptują
dżdżownice. Kto je zna, ten wie, że na obiad zrzucą kokony,
usiądą przy stole jak pies przy psie, zamruczą do siebie
w języku młodych kobiet.