***
w Czeladzi
zaraniem września
2003 roku
kombinowałem pomiędzy kozami na bytomskiej i pisuarem
na legionów patriotycznie wmontowanym w drzewo w wigilię święta
niepodległości nieświadomym marcelem duchampem spod sklepu
u mariolki chciwie myślałem o literackim spędzie tematycznym
(o najstarszym grodzie dąbrowskiego zagłębia z nagrodami) chciwie
kombinowałem za idealną ulotnością miasta i momentem w którym
wiersz sam rozkłada odnóża (mówią przecież że poezja ma w sobie coś
z kobiety puszcza się samoczynnie unikając upadku upodlenia) usłyszałem
o pożarze w moim dawnym parafialnym szedłem tam pożądliwy
niepowtarzalności (niczym łowca z brukowca pełen przekonania o
poetyckiej wrażliwości) były już tylko ślady zagubione mgnienia
traum i luka po zgliszczonym ołtarzu w zamian oraz wydymiona
konturówką wydumania wizja szkicu jakby płaczącej twarzy nic innego
nie przychodziło do głowy tylko święta weronika w ucieczce od zawistowskiej
rzutami oka na cegły osuszałem łzy niewyłkane przez pośpiech bo obok
frasobliwy a pod ręką modlitwa do świętego judy tadeusza parafianki
przejmowały się świętym i śniętym kurzem ja kradłem widok
dla swoich potrzeb skrucha kapała jak z bimbrownicy i święty
niebyt przerwała prośba o pomoc w przenosinach stołu ręka
ściskała ołówek wykreślała ostatki słów na awersie kartki z modlitwą
nadgarstek zaczynał porozumienie z ramieniem że już że
jużjużjużtylkosłowosięrzeknie cudu nie było stół
przeniosły parafianki wiersz uleciał mimo dobrych chęci
na staromiejski bruk
rodem z chin