Promenada krasnali w zatoce San Pedro

Janusz Gierucki

Kiedy zeszliśmy z gór do brzegu zatoki

przywitali nas hiszpaniemcy –  

jointem i kawą

i wskazali jaskinie do zamieszkania

 ale my mieliśmy – namiot !

 

Mówiłem – nie rozstawiajcie namiotu na plaży!

Bo tu będzie szła  promenada krasnali.

Nie słuchali!

A już po chwili Pierwsza schodziła ze zbocza płonąca żyrafa.

Zdeptawszy namiot doszczętnie, przycupnęła obok skał bloków

tworząc z nich świetlistą opokę.

Lecz Chłopcy tylko przypalili od niej  jointy,

i  przezornie zastygli  sfinksowo na plażowych głazach…

 

Pierwsze w ten płonący portal weszły bawarskie krasnale.

Ta awangarda nie miała skrupułów wcale

emanując beztroskim  zadowoleniem !

Eins, zwei,drei – śpiewali  krocząc równym szeregiem ,

brodate,  pulchne w skórzanych kratasach

z małym tyrolskim kapelutkiem z piórkiem na czubku głowy.

Na drei kufel  bezbłędnie trafiał do ich ust  

pomiędzy resztki kapusty i golony.

Piana z piwa trafiała także w sąsiadów – lecz nikt nie miał tego za złe…

 

Natomiast  polskie krasnale nieco się rozpychały !

Szły nieskładna gromadą gdzie co krok ktoś inny rytm nadawał

A  każdy i tak chodził jak chciał, co chwila myląc krok ,

wręcz nie zważając na  rytm  innych krasnali.

Niektórzy nieśli  postaci  karłów wyciętych z Velazquez‘a z Prado.

Trochę krzyczeli (lecz bez przekonania)

..Za waszą i naszą !

lecz pozostali myśleli , że to tylko  toast…

Byli tacy co próbowali śpiewać  grając  na gitarach

(także wyciętych z kolekcji licznych galerii).

– a przecież na nich i tak nie da się zagrać muzyki !

Lecz  pomimo, iż nieskładnie muzykowali

Tym kwileniem udało im się  uwieść krasnalkę bawarkę! 

(A może  był to jednak wędrowny  francuski figlarek

który w tym towarzystwie zawieruszył się trwale?) 

 

Natomiast trzeba sobie to szczerze powiedzieć ,

że w tym  atonalnym bełkocie

z gracją chwiały się im jedynie

z czap zwisające, misternie plecione kutasy.

Te zaś krasnale które  niosły  jak transparent,

 zabrany z Toledo obraz  hrabiego Orgazy

mówili potem- że tak im się  tylko kojarzyło …

 

Ale na szczęście nic to już teraz nie znaczyło,

bo  pośród  nich  tańczyły pierwsze rude żydowskie krasnale

( które właśnie sporą gromadą spłynęły z gór w tańcu.)

Bo właśnie na ten taniec przyszła  ich pora

i  dominowała hora !

Ale i debeka  z dybukami nikomu nie wadziła.

Nagle  klezmerzy grać poczęli hagag,

 i ustawiając tancerzy we frontalny  atak

wpłynęli  pomiędzy polskich i bawarskich krasnali

wciągając ich bez  uprzedzenia  w rytm tego muzycznego  młynu!

 

Chałaty i czapy, mycki i kapelusze   wszystko to już wirowało w składnym podrygu,

aż cale to bractwo przemieściło się do  plaży brzegu

i zamarło na chwilę przed pulsującym morzem…

Bawarskie krasnale ustąpiły pejsatym (polskie trzymały się z boku)-

 i  uprzejmym gestem zaprosiły w fale…

Aj, aj , ale dwa razy nie robimy tego,  co już raz zrobił Mosze !

odrzekł pejsaty krasnal o wyglądzie cadyka

I rozkazał  – niech zagra muzyka!

 

-Ach,  jak  uderzyły rudych muzykantów smyczki w struny,

-Ach , jak  zaczęło się muzyki kołowanie..

feeria tej muzyki porwała  wszystkich w ten dźwiękowy balet ,

aż  ponownie  zatracili się w tych pląsach kołomyji

(ale polskie krasnale w  przerwy takt zdążyły wypić kusztyczek koszernej wódeczki)

nim dalej wirując  wznieśli  się ponad brzeg  zatoczki. ..

 

Pierwsi  frunęli  w górę  skrzypkowie, dopiero później kontrabas

prosto w księżyc , prosto w niebo,  w stronę  światła Las Negras,

 a za nimi wszyscy zgromadzeni, chwytając  wzajemnie -

 bo było bez znaczenia kto kogo łapał za  ręce lub nogę…

( polskie krasnale w tym czasie podkradły bawarskim  piwo i golonę …)

 A po chwili kręcąc się jak ogon chińskiego latawca

 wszystkie krasnale odfrunęły…

 

Dopiero teraz  zszedł  z gór  zdyszany słoń , mrucząc pod nosem :

Jak zwykle jestem okropnie spóźniony !

Trąbą podrapał się w głowę i  wymownie spojrzał na płonącą żyrafę…

(która nadal arenę spektaklu  wiernie oświetlała ).

Trzeba się spieszyć – powiedział -  żadna impreza bez nas!

Szybko zebrał trąbą  kilka żerdzi z  plaży ,

zgrabnie przytroczył  je do nóg i nadstawił grzbietu płonącej żyrafie

 – oświetlisz mi drogę -  oznajmił !

I ruszyli  na tych smukłych szczudłach prosto w morze..

 

(Rozśmieszył mnie,  bo kręcił przy tym tak zabawnie ogonkiem)

 

 A chłopcy spali już beztrosko w tym czasie na głazach.

Lecz  ja wytrwale w tej nocnej przestrzeni

 prowadziłem pejzażową  konwersację

nad symbolem znaczeń , zdarzeń,

w towarzystwie sir  Edward‘a i Mr. Jack‘a ,

Przekornie spierając się o swobodę

 niekoniecznie twórczej wypowiedzi !

(szczególnie, kiedy whisky zagryza się  grzybkami);

Że tak długo? Jak można  tak długo ?!

 

 A może tak po prostu – niepotrzebnie tam stałem?!

aż do świtu ,aż do końca miraży,

i  śmiejąc  się,  sam do siebie  głupstwa  wygadywałem;

o  kształtach co byt przyjęły nad (wyraz) realny?

 

I  czy naprawdę byłem tylko sam –

właśnie wtedy i tam.

 Na pustej San Pedro plaży?

Janusz Gierucki
Janusz Gierucki
Wiersz · 13 maja 2015
anonim