Idziemy we czterech, lecz jakby jedną głowę niosły cztery ciała i jedne usta pruły cztery płuca.
Cztery pary rąk niosą jeden ból. Przeklinamy naszych wrogów; ciebie przeklinam cztery razy.
Cztery razy wołam kocham cię piekiełko! Rzucam się na twoich wrogów, niosą mnie do miasta;
miasto, pełne moich domów, do których wyciągałem ręce, chwytałem tylko nitki, zawijałem
w kłębek. Nie ma już ciemności w moich domach, nie ma też już domów; nikt nie czeka mroku.
Nie chcą żebym dzwonił. Dzwonię cztery razy; cztery razy powtarzam: halo, ranko, tu nożyk
dlaczego ktoś inny dziś cię wykrwawia? Cztery razy odpowiada cisza: nikt nie czeka mroku.
Chcą bym przestał liczyć, może użyj smutku. Wskazują Betty Page, która siedzi obok.
Betty Page, w czerwonym palcie; turlam w jej stronę moje granaty i czernie, ciepły kłębek
bólu, kici kici. Betty Page, będę dziś całował twoje usta; podam księżyc w pełni na łyżce
językiem zawieszę w tobie mój kłębek. Betty Page wyciąga własny, zaczynamy liczyć
nasze domy. Cztery mamy wspólne, Betty mieszka w trzecim, po gorszej stronie nocy.
w którym dwa koty na wiecznie osobnych ścieżkach, wspólne mają tylko rany.
Mój dom to kartka, drzewo skrojone dla wiersza, wiersz wyrastający drzewem.
Zwijam moich przyjaciół; wracam sam do domu, pielęgnować kłębek, bujać go pod żebrem.
Wyciągam maszynę. Granatową żyłkę, wprost z mojego kłębka, zahaczam o klawisze; wystukuję
drzewo, na którym usiadłaś; nawijasz mnie na palec, ściągasz ze mnie ciemność.
Szepczesz: byłeś kiedyś lepszym człowiekiem, ale gorszym poetą.
Nigdy nie było lepiej, nigdy nie było gorzej.