Przychodzisz potwornie skulona, z koszmarem na głowie;
w ciele róża kwitnie kolcami. Broczysz po drodze, jak ryba
wyjęta z ropy; jeśli ktoś, ktoś szalony, szedłby po śladach
znalazłby opartą o drzwi, wziął do domu, oczyścił. Nazwał
katastrofą, na wzór wiadomości; zadawał pytania, dzielił
łzę na dwoje, by następnego dnia powiedzieć: śpieszę się.
Zbyt wielu czasowników wymaga współczucie; ciągłości
szaleństwa.
Twoja dłoń na drzwiach i moja dłoń po drugiej stronie.
Jesteś w powiększeniu i wielki jest tusz na twoich policzkach;
to tylko potwierdza, że był tam ocean, jakiś w nim drapieżnik;
czasowniki rozlane na twoich plecach, powtarzanie słowa boli.
Uderzanie; o drzwi, o dzwonek, o drzwi, o dzwonek, szaleństwo.
Brak snu dla sąsiadów. Role się odwróciły, zwierzę zazdrości
klatki. Dostać się do środka; znaleźć koc, papierosy;
zasnąć.
Nie być o nic pytaną. To mogę ci zaoferować. Miłość
na dalszym planie, jak ból jednostki w czołówce wiadomości.
Przekręcanie zamka, powtarzanie słowa wejdź. Czekanie
aż ucichną w nas wojny i usną psy, to właśnie szaleństwo.
Tu jest koc, papierosy, twoja połowa łóżka.
Jutro założymy kalosze, wejdziemy w ropę.
Powiem: tu jest miłość, jest brudna.
Włożysz mi w usta różę. Wyliczysz kolce.
Nazwiesz wariatem.