Dzisiaj znowu wybrałam się do hipermarketu, gdzie znalazłam dla siebie kolorowe wdzianko. Same zakupy jakie zrobiłam coraz bardziej mnie wprowadzały w dobry nastrój. Chyba jestem zakupoholiczką. Kiedy zobaczyłam wrzucone na stoisko nowiuśkie instrumenty muzyczne oniemiałam. Tamburyn, mandolina, piszczałki i grzechotki same nachalnie prosiły się by je pieścić. Nie wiele myśląc wzięłam najpierw werbel i piszczałki zaczęłam grać, po czym jakiś nawiedzony perkusista przyłączył się do mnie. Niewiele myśląc sięgnęłam po mandolinę i w tak powiększonym składzie rozpoczął się jam session. Spienione usta, opluci gapie i tylko na wózkach przerażone dzieci. Matki i ojcowie, żule, transwestyci, policjanci i geje, katolicy i sadyści w jednym czasie zapomnieli o wszystkim. Terrorze, nieopłaconych rachunkach, konfliktach z własną płciowością, czy religii. Połączyła nas muzyka. Radośnie bawiliśmy się klaskając, śpiewając w rytm naszych spazmatycznych dźwięków. Oswajając zło tego świata, lewitując krążyliśmy nad ziemią, unosiliśmy się w błogiej nirwanie.