Chciałem aby miało to coś z magii.
Może jak Sezamie otwórz się?
Kiedy w szczelnie ogrodzonej wysokim murem
enklawie rastafarian
żelazne wrota otwarły się na hasło : Poland.
Powitał nas oczywiście Bob.
Zgodnie z konwencją cały w dredach i reggae.
Z potężnym jonitem (kozia nóżka) w zaślinionych ustach.
I pomarszczoną słońcem twarzą.
Nie zaimponowałem mu moją fryzurą.
Ale dredy Łukasza zyskały uznanie.
Przywitaliśmy się etiopskim zwyczajem
podaniem ręki i uderzeniem ramienia w ramię.
I oczywiście gościnny joint na powitanie.
Z domowego chowu, zza każdego rogu
(znakomity towar moim skromnym zdaniem).
Zatem atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej ciepła (40C w cieniu)
zniknął (250 km od Addis Abeby) cały trud podróży
Bo joint zawsze dobrze ci zrobi kiedy znajdziesz się
pośród nieustannie uśmiechniętych ludzi..
Wokoło wszystko miało klimat średniego PRL-u.
Chociaż tę posępność nieco przełamywały piersi
i uroda etiopskich kobiet karmiących swe małe.
Taki naturalny portret części świętej rodziny
tej od cięższych prac
co nigdy nadmiaru wzniosłego myślenia
od swoich mężczyzn się nie domagały.
W środku lokalnej izby pamięci na ściennej gazetce
jak zwykle portreciki idolów - Bob Marley i Rasa Tafari;
Zwycięski Lew Plemienia Judy cesarz Haile Selassie.
Z podobną siłą wymowy jak onegdaj portreciki Leninów.
Miałem wrażenie, że ten staruszek w dredach przy wyjściu
przebiegle się uśmiechał, gdy zwyczajowo dałem kilka birów..
A może to była tylko szczerze wyrażona konstatacja bytu
że właściwy idol zawsze skutecznie zapewnia dopływ kasy
co utrzymuje przy życiu pobożnych tułaczy?
Wygląda na to, że świat w każdym miejscu pełen jest ludzi
w powolnym, beznamiętnym bycie, czekających jedynie mesjaszy.