Podróże: Etiopia - Shashamane

Janusz Gierucki

Chciałem aby miało to coś z magii.

Może jak Sezamie otwórz się?

Kiedy w szczelnie ogrodzonej wysokim murem

enklawie rastafarian

żelazne wrota otwarły się na hasło : Poland.

 

Powitał nas oczywiście Bob.

Zgodnie z konwencją cały w dredach i reggae.

Z potężnym jonitem (kozia nóżka) w zaślinionych ustach.

I pomarszczoną słońcem twarzą.

Nie zaimponowałem mu moją fryzurą.

Ale dredy Łukasza zyskały uznanie.

Przywitaliśmy się etiopskim zwyczajem

podaniem ręki i uderzeniem ramienia w ramię.

I oczywiście gościnny joint na powitanie.

Z domowego chowu, zza każdego rogu

(znakomity towar moim skromnym zdaniem).

 

Zatem atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej ciepła (40C w cieniu)

zniknął (250 km od Addis Abeby) cały trud podróży

Bo joint zawsze dobrze ci zrobi kiedy znajdziesz się

pośród nieustannie uśmiechniętych ludzi..

 

Wokoło wszystko miało klimat średniego PRL-u.

Chociaż tę posępność nieco przełamywały piersi

i uroda etiopskich kobiet karmiących swe małe.

Taki naturalny portret części świętej rodziny

tej od cięższych prac

co nigdy nadmiaru wzniosłego myślenia

od swoich mężczyzn się nie domagały.

 

W środku lokalnej izby pamięci na ściennej gazetce

jak zwykle portreciki idolów - Bob Marley i Rasa Tafari;

Zwycięski Lew Plemienia Judy cesarz Haile Selassie.

Z podobną siłą wymowy jak onegdaj portreciki Leninów.

Miałem wrażenie, że ten staruszek w dredach przy wyjściu

przebiegle się uśmiechał, gdy zwyczajowo dałem kilka birów..

 

A może to była tylko szczerze wyrażona konstatacja bytu

że właściwy idol zawsze skutecznie zapewnia dopływ kasy

co utrzymuje przy życiu pobożnych tułaczy?

 

Wygląda na to, że świat w każdym miejscu pełen jest ludzi

w powolnym, beznamiętnym bycie, czekających jedynie mesjaszy.

 

Janusz Gierucki
Janusz Gierucki
Wiersz · 16 lipca 2017
anonim