zaszyć się w sobie i czekać na burzę.
listopad nie oferuje niczego poza oślepiającym blaskiem lub nic wartym pocieszeniem.
podchodzisz z bukietem liści i mówisz, że melancholii wystarczy dla dwojga,
a drogi plączą się tak jak jeszcze niedawno plątały się nici babiego lata.
gdybym spytał cię o miłość, odpowiedziałabyś, że
kobiety kochają bezwarunkowo, ale to jego dłonie, nie moje
rodzą świty pełne soczystych pomarańczy.
ruch. trzasnęły drzwi i posypał się grad.
można przejść obojętnie, splunąć na siny bruk
nie wiedząc nawet, że właśnie umarł kolejny świat
albo zachłysnąć się zimnem poranka na pustym dworcu.