Tylko wizyta.
Przy łóżku siedzą rodzice. Matka kręci się tu i tam,
sprawdza zawartość szafki, karmi specjałami,
potem wychodzi. Tak, jakby chciała zrobić coś
jeszcze. Co można teraz jeszcze? Co?
Patrzy za personelem, zaczepia siostry, salowe,
wszystkich ludzi w kitlach, ale to nie pomaga.
Wraca postukać metalową szufladą. Skrzypi
drzwiczkami szafki. Zacinają się, a ona swoje -
układa przedmioty. Jej córka wysila z siebie dźwięki,
dziwne, bo trzeba domyślać się: o co Elcie chodzi?
Bełkot pochyla ojca, zmusza do powtarzania sylab.
Nie udaje się złożyć logicznie, wyłazi na jaw
wstydliwy brak znajomości z najbliższą osobą.
W momentach zbyt długiej ciszy kobieta szuka słuchaczy.
Otwiera torebkę i pokazuje mi fotografie, sprzed dwóch,
może sprzed trzech lat. Przywiozła dyżurną kolekcję
bardzo udanych zdjęć z Pierwszej Komunii Świętej.
Tak było kiedyś z Elą,
ale dziś jest 1973 rok, zwyczajna, sanatoryjna niedziela.
Nie mogę wyjść z sali. Od dwóch miesięcy jestem kłodą,
mam na nodze dystraktor i boli mnie każda myśl
o podudziu, o mięśniach, o odleżynie na stopie.
Tłumy, głośne rozmowy, powitania - wszystko razem
zniwelowało do zera pożądane działanie Dolarganu.
Nie zasnę, muszę przetrwać paskudnie długie godziny
do następnej dawki. Cudów nie ma, została wytrzymałość.
O tym nie wie śliczna dziewczynka z fotek:
w falbankach, w białych rękawiczkach, w wianku.
Elunia skupiona na poprawnym składaniu rączek.
Ela stojąca, Ela klęcząca... Mama Eli trzyma się
wykładania ludziom początku. Nie zadaję pytań.
Próbuję wyobrazić sobie ten dom dziecka, w którym
znalazła się i żyła wydana z domu dziewięciolatka.
Złożone sytuacje, niełatwe ich zrozumienie.
Przecież wiem, jak wyglądają wspólne pokoiki,
wiem, gdzie może być półka z ustawionymi bajkami,
tymi, które kończą się dobrze i efektownym morałem.
Wiem, gdzie można odkładać tekturowy tornister,
z zeszytami do kartkowania, z piątkami lub czwórkami
za dodawanie i odejmowanie, czytanie o Ali, Oli i Asach.
Jedna szafa na wszystkie rozmiary kurtek i sukienek,
jedna świetlico-jadalnia na piętrze, kuchnia w piwnicach.
Mrowie dzieci od rana do wieczora: nad umywalkami,
w kolejce na muszlę, przy stolikach z ceratą w kratkę.
Pory chlipania, szarpania kawałków szarego papieru,
suszenia ręczników na kaloryferach, gaszenia świateł.
Pewnie gubiły kapcie, sznurówki, drobiazgi szkolne.
Pewnie sens dawno zgubił się sam, gdzieś po drodze.
Staram się przejść korytarzem placówki z monologu.
Słucham o córce odwiezionej z okazyjnej przepustki,
już bez wianka na głowie, bez komunijnych szatek,
ale wciąż z jasnymi, bardzo długimi włosami.
Przed chwilą na chwilę Ela była w domu, z rodziną.
Umiem to wywołać, ale nie potrafię pojąć
takiego początku do dzisiejszego końca,
do obecnej matki, która wydala historię
swojego dziecka.
Słowa, słowa, słowa -
nie złapią za rękę,
nie odwrócą zdarzeń.
Płyną, bo kobiecie zdaje się, że coś trzeba
powiedzieć, i coś zagadać trzeba, i zmienić coś
w tamtych wytłumaczalnych oddaleniach, w tym
teraz niewytłumaczalnym bezbycie.
Było otwarte okno. Korytarz chyba pusty.
Mała wyrwała się, uciekała przed siebie,
nie wiadomo dlaczego, po co, do kogo?
Została pod oknem, pod murem, który
zna taką część jej życia, o jakiej nigdy
i nikomu nie powiedziała, już nie powie.
Wypadła z okna Ela, pozbierali Eltę.
Mnożą się "gdyby", jedno z nich jest bliskie prawdy.
Gdyby nie to otwarte okno, gdyby nie ten zbieg -
przepustka, komunia, odwiezienie do domu dziecka,
to jak gdyby nigdy i nic wszystko mogłoby powtarzać się
planowo aż Ela urośnie. Dozowanie ciepła na piękne chwile.
Bliska prawdy prawda tkwi we mnie po cichu.
Niewiele mówię, moje odzywanie się nie ma znaczenia.
Kobieta nie rozmawia ze mną, dyskutuje ze sobą sprzed dwóch,
czy sprzed trzech lat. Może próbuje zrozumieć wcześniejszą siebie.
Może, może, może... A może tylko siebie wytłumaczyć.
Rodzice Elki pojawiają się raz w miesiącu.
Takie czasy, zrozumiale i oczywiście trudne.
Siadają przy łóżku chorej. Kręcą się.
Stuka szuflada, skrzypią drzwiczki szafki.
Sparaliżowana usiłuje do nich mówić,
nie wiedzą co, bo cóż tu jeszcze... Co?
Nie czują jej min, nie łapią sylab w dźwiękach.
Skąd mają wiedzieć, jak sadza się dziecko
z szybko postępującym przykurczem nóg?
Na wszelki wypadek karmią dziewczynkę sami,
bez wkładania łyżeczki w sztywne palce.
Nie kapują, że ich latorośl gra w Piotrusia, że
walcząc chce wygrać, więc zagląda innym w karty,
pożycza sobie atuty i zdrowo oszukuje.
Przyłapana śmieje się zdumiewająco zaraźliwie.
Ma swoje przypływy i własne odpływanie.
Jeszcze jest pozytywnie aktywna, jeszcze.
Jeszcze można to, co można teraz i już,
mimo. że w czasie posiłków sadzi klocki.
Nie znają jej, a nikt z nas im o tym nie doniesie.
Nawet wtedy, gdy Elta codziennie załatwi się pod siebie.
Odwiedzą i wyjdą. Ktoś inny myje palce upaćkane kałem.
Nie ojcu i matce Elta zaśpiewa ochryple, jak potrafi,
nie rodzicom zapłacze w środku nocy. Tak już jest.
Raz w miesiącu słucham o losie koleżanki z sali.
Grzecznie słucham, bo moje pytania i zdanie
nie mają żadnego znaczenia. Nie stanie się jaśniej.
Mama Elty opowiada sobie siebie. Nie mieścimy się
wszyscy po jednej stronie lustra:
my stąd, ja, czy Ela, dotknięte, inne,
oni stamtąd, ta kobieta, moja matka, normalne.
Światy osobne.
Litera "k" była za trudna do wymowy. To nic.
Wolałam i lubiłam gaworzenie z sąsiedniego łóżka:
"tylto toty" i "tylto Elta".
* * *
Elcie
Zalegała na materacach. Gapiła się w przestrzeń,
prawie za szyby. Łącznie z nią nikt nie wiedział,
co jest w patrzeniu. Jakby promień, tak jakby?
Może wiosna czasem, do którego potrafiła wracać
na placówkowy korytarz, pod szeroko otwarte okno.
Dwa razy dziennie stawiali na jej kołdrze miednicę.
Szczerby emalii zatrzymywały mydło. Rozpuszczone
można głaskać, mącić kostką wodę, próbować utrzymać
pół kropli w dłoni. Głośno bulgotała, gdy kazali spłukać
pastę z zębów. Uśmiech musi być zdrowy. Szczery, pełny.
Przychodzili, mówili: tak trzeba. Najczęściej za nią
i do niej, i bez jej udziału. Taka praca, po prostu.
Dociekali: czy już kojarzy, że też śmieje się do nas?
Wcześniej popękała w kręgach, ubyła w myślach o fakt.
Nazywała siebie Elta, tylko Eltę balsamowała stolcem.
Lata z wiosną nie mogły poczekać na elkowe "k".
Omiatały w południe ściany, zostawiały datę w karcie,
uciekały za szyby, w otwartą przestrzeń, w której
roi się od przybierania nacią, liściem, korzeniem.
Posyłała na parapet tajemnicze wyrazy. Za słońce.
* * *
Tylko i już.
Świebodzin, lato 1976, badania kontrolne.
Przyjechaliśmy: ja i Mirek, Kuba i Ala.
Wpadamy na nasz, na pierwszy oddział
ortopedii w LORO.
Elka wciąż leży w jednej z sal na "górce".
Szykuję się na szaloną bitwę w Piotrusia,
na jej pytania:"co bije to?", na kombinacje,
szukanie w moich kartach tej najsilniejszej.
Mam przygotowane opowieści o kotach.
Nie poznaje mnie. Wcale.
Staram się na próżno, otępienie wygrywa.
Zupełnie nie trafiam, nie wychodzą mi bajki:
o kocie w butach, o szaro-burych dachowcach.
Tracą znaczenie "tylko toty",
coraz bardziej brakuje "tylto Elty".
Zrobiłam się beznadziejnie za miękka.
Liczyłam na jej uśmiech. Czekałam. Nie wystąpił.
Słoneczny dzień upływał pochmurnie, obco.
Zielona Góra, maj 2010.