Późną jesienią ścinaliśmy liście
na buraczanych polach.
Szedł przed nami szelest
obłamanych nerwów.
Grały w oddali staccato traktory.
Sunęliśmy wolno całkiem przemoczeni
tą jesienną rosą,
której nie strącają
skośne tyczki słońca.
Do domu było daleko
więc braliśmy ze sobą grube pajdy chleba
posmarowane pasztetówką
(czuć ją obyło oparzoną świnią).
W południe
ciotka odchodziła żeby przepiąć krowy.
Opadała wolno wąwozem drogi powłócząc nogami.
I widzieliśmy później w przejrzystym powietrzu
jak opuszcza kawał żelaza
na sterczący palik.
Głos dochodził do nas
dopiero wtedy
gdy zamierzała się znowu.
Długo mogliśmy patrzeć
na ten brak zgodności
miejsca i czasu.
Za nami zostawały
w równych rzędach korzenie.
Mówiło się o nich, że są ogłowione.
A one wyglądały właśnie
jak czaszki pochowanych
na stojąco ludzi:
może żołnierzy,
może umarłych w czas wielkiej zarazy.
Liście rzucaliśmy na kilka
długich i wysokich wałów.
Kładliśmy na nich drelichowe kurtki
i w chwilach odpoczynku
wylegiwaliśmy się
wyczuwając plecami twarde buraczane głowy.
Około czwartej słońce
zapadało powoli na wilgotny nocleg
więc i my
zbieraliśmy się.
Wolno i z ociąganiem
żeby nie wyglądało na to,
że porzucamy pracę.
Ciotka zbaczała jeszcze po krowy -
czekały na nią cierpliwie, jak pełne galeony
zanurzone we mgle po pękate brzuchy.
Z daleka widać było
siwy dach dziadkowej stodoły.
I wtedy do domu
było już naprawdę blisko.
Czuliśmy jak za naszymi plecami
powoli zamykają się
ciemne bramy nieba.