Późną jesienią

julian grad

Późną jesienią ścinaliśmy liście

na buraczanych polach.

Szedł przed nami szelest 

obłamanych nerwów.

Grały w oddali staccato traktory.

Sunęliśmy wolno całkiem przemoczeni

tą jesienną rosą,

której nie strącają 

skośne tyczki słońca.

 

Do domu było daleko

więc braliśmy ze sobą grube pajdy chleba

posmarowane pasztetówką

(czuć ją obyło oparzoną świnią).

 

W południe

ciotka odchodziła żeby przepiąć krowy.

Opadała wolno wąwozem drogi powłócząc nogami.

I widzieliśmy później w przejrzystym powietrzu 

jak opuszcza kawał żelaza 

na sterczący palik. 

Głos dochodził do nas

dopiero wtedy

gdy zamierzała się znowu.

Długo mogliśmy patrzeć 

na ten brak zgodności 

miejsca i czasu.

 

Za nami zostawały 

w równych rzędach korzenie.

Mówiło się o nich, że są ogłowione.

A one wyglądały właśnie

jak czaszki pochowanych 

na stojąco ludzi:

może żołnierzy,

może umarłych w czas wielkiej zarazy.

 

Liście rzucaliśmy na kilka

długich i wysokich wałów.

Kładliśmy na nich drelichowe kurtki

i w chwilach odpoczynku

wylegiwaliśmy się

wyczuwając plecami twarde buraczane głowy.

 

Około czwartej słońce

zapadało powoli na wilgotny nocleg

więc i my 

zbieraliśmy się.

Wolno i z ociąganiem

żeby nie wyglądało na to,

że porzucamy pracę.

 

Ciotka zbaczała jeszcze po krowy - 

czekały na nią cierpliwie, jak pełne galeony

zanurzone we mgle po pękate brzuchy.

Z daleka widać było

siwy dach dziadkowej stodoły.

I wtedy do domu 

było już naprawdę blisko.

 

Czuliśmy jak za naszymi plecami

powoli zamykają się

ciemne bramy nieba.

 

 

julian grad
julian grad
Wiersz · 31 marca 2018
anonim