Otulony burym, szeleszczącym płaszczem
z wysoka złotej korony schodzę.
Płynę w dół, wirując niezgrabnie
w parze z wieczornego wiatru chłodem;
na tle nieba niezgasłego całkiem,
jeszcze muskanego czerwienią zachodu
by, kiedy bezgłośnie opadnę,
zmarszczkę budząc na brunatnej wodzie,
powoli, w niej, ułożyć się na dnie.
Dlaczego upadłem? komu?
Możliwym, że ot, tak sobie?
Czy to pora przyszła na mnie,
ustąpić miejsca na nowe?