Myśli bezwiedne, puszczone wolno
bez przewodnika, bez ręki rodzica
wybiły znów sąsiadom okno.
Tylko mrugnąłem; mniej to, niż chwila
i już zdążyły w bezchmurzu przemoknąć,
ubłocić się, utytłać w całości,
na koniec spojrzeć mi w oczy niewinnie,
zaśmiać się głośno i słodko
po czym przebiec tuż obok i wylecieć z głowy,
zniknąć beztrosko
gdzieś poza świadomością
i czekać, zapewne, kolejnej, psotnej swawoli.