Spoglądam przez okno, światło słońca przenika przez szybę
Brudną i zakurzoną. Wodniste zacieki nie pozwalają mi
Kontemplować soczyście zielonych liści u schyłku lata.
Już wkrótce kolory się zmienią, przeistoczą, natura nie
Poczeka, aż ja umyję okno.
Zatrzymuję tę chwilę, przyglądam się jej jak w soczewce,
Niepewna sensu. Ja szyba drzewo. I słońce, które przenika
To wszystko, obnaża prawdę. O czym? Przecież nie o szybie,
Ona nie potrzebuje Absolutu, co najwyżej porządnego mycia.
Drzewo? Ono jest, to tylko fakt.
Ja zaś, ja, domagam się prawdy, mój byt szuka prawdy, by
W niej się utwierdzić. Doznanie istnienia tego popołudnia, gdy patrzę
Przez brudną szybę to za mało, zbyt mało, by żyć. Suma wszystkich chwil
mojego istnienia nie osiągnie nigdy pełni. Prędzej czy później pogrąży się
W ciemności niebytu. Pozostanie nic.
I tylko słońce obnaży prawdę, przeniknie ciemność. I te zacieki
Na brudnej szybie,
Którą byłam ja.