Bezbarwna mądrość tyje w kątach jaźni
srebrnym otokiem migając zza pustki
zefir bladością odróżawia młodość
minione chłody zadawnione bajki
Plotąc gawędę swego rozespania
w dzień ciemny wchodząc okrakiem jak w ołów
idę drżeć znowu rano w dzień wieczorem
w miasto bez tchu w krainę pozorów
Lichego rumaka w sobie wyczuwając
sztukę uników czyniąc doskonalszą
zlizuję łzy bogów rzęsiście naciekłe
idealną linią sponad horyzontu