Była jodła, był i klon,
Każde w koronie wielkie,
Każde nadzwyczaj piękne,
Dla dzikiego ptactwa dom.
Jednak w swej szlachetności
Znacznie się poróżnili,
Z grzeczności sobie mili,
A w prawdzie pełni złości.
Raz klon w swej pysze rzecze,
Jam wyjątkiem nad drzewa,
Nikogo mi nie trzeba,
Wszakże to ja wiem lepiej.
Zaś jodła bezszelestnie,
Pięła się w oburzeniu,
Nastroszona w milczeniu,
Tak jakby miała zdębieć,
I prędko odpowiada,
Że góruje nad lasem,
Kłując za każdym razem,
Gdy ktoś się przeciwstawia.
Wtem dla nich niespodzianie,
Przestał spadać z nieba deszcz,
Gdy kłótni mieli chęć,
Każdy wyznał, że pragnie.
Zamiast wespół zadziałać,
Korzeniem sobie pomóc,
Nie zważając na powód,
Woleli tezy stawiać.
Pomimo swojej pustki,
Krzewiącej się słabości,
Zapomnieli mądrości,
I we dwoje uschli.