Ten dom jest z kamienia
kryty strzechą z piołunu
cztery kąty izby
okiennice zamykane są nocą z namaszczeniem
odcinają bezmiar rozgwieżdżonego sklepienia
ze wstydu
w domu
kobieta oraz mężczyzna zatrzymani w bezruchu
płomyk świecy przyobleka w pomarańczowe poświaty
zupa w misce gruzłowate dłonie
drewniana ława
koc
starość zaklęta w szmaragdowych oczach odbija ogień
pojawia się w ich kącikach wilgotnieje
zamiera
łzy nie płyną – wyschły tysiąc lat temu wraz z synami, którzy odeszli
ze śmiercią i ze światem
i z taką łatwością
nieskończona równina wystrzela
rozpościera się ogromem, gna
– hen, daleko!
nie zatrzymuje się ani na chwilę
w oddali drzewo
punkt nawigacyjny w pustce
– z Edenu pozostała tylko ta jabłoń rodząca czarne owoce
są nadal słodkie
już nikt ich jednak nie zrywa
po izbie przesuwają się myszy
drobne serca biją
krew płynie w szelestach
wypukłe sfery oczu są zwierciadłami
zbierają okruszki chleba – zawieruszyły się między deskami
ze wspomnieniami