bez pardonu
bez namysłu
bez rozwagi
w pewien brzydki
zimowy dzień
(doprawdy nie sposób doszukać się w nim czegokolwiek ładnego za wyjątkiem perfekcyjnie zapakowanych kanapek motorniczego kursujących z nim w jego brązowej skórzanej torbie w linii numer 20)
pośrodku roztopów
w całkiem brzydkiej okolicy
gdzieś w ubrudzonym błotem centrum
postanawiasz napaść na bank
i wykraść
nie jedną
a siedem miliardów sztabek złota
mojego serca
(tuż po napadzie złodziejowi towarzyszą
drżenie rąk, migotanie komór, przyspieszone tętno,
chęć biegania nago ulicami miasta
uśmiechanie się do kropli deszczu
okładanie się gorącym woskiem świec
i obawa o każdy nadchodzący dzień)