Och, przecież wiem, nigdy cię nie miałem.
Nie muskałem ust, które ciągle muskam.
Nie pieściłem, jednak pieszczę wybujałą całą
w ogrodach, gdzie zakwitasz w przepychach rozpusty,
pachnących kaskadach, maciejki odurzających perfum.
Wśród sadów owocujesz piersiami.
Chmurzysz owal twarzy w oczekiwaniu perpetuum
mobile burzy tak ślicznie, że aż roześmiany
całuję powieki, które mrużysz wśród rozbłysków,
odliczając do uderzenia gromu. Wszystko,
albo prawie wszystko bym postawił.
Aby pędzić, rozpryskiwać kałuże pośród ulic, wąwozów
i mostów nad miastami w siedmiu kolorach kropli.
Na przednim siedzeniu, we wspólnym okamgnieniu wozić,
choć nie znalazłem, nie szukałem, gdyż dosyć pochopnie
nie wierzyłem w istnienie do czasu, kiedy pomyślałem
w natchnieniu, że wiatru tchnienie, które mnie owiało,
dotyka przecież i twojego ciała.
Zawsze.
Doskonała.
Cóż, przecież nigdy nie spotkałem.