Zgrzytam w winylu.
Stara, zdarta płyta o moim kochaniu, a może
nienawiści mojej.
Mam pełno jej rowków tuż pod paznokciami.
To raczej nie żałoba,
choć grób już wykopałem.
Bo, weźmy takie mosty.
Łączą, a jednak, także sprytnie rozdzielają,
gdy nie postawisz stopy.
Zawracam w cieniu miasta i ślepych kamienic.
Rozgryzam czas jak orzech, lecz połknąłem jądro.
W związku z tym słów mi zbrakło,
by stworzyć nagrobek.
Tu leży...
Ale dół jest pusty, brzuch pełny.
Na zegarze ratusza, któraś tam popółnocna godzina.
W komórce czas się zatrzymał
i brak nowych wiadomości.
Wracam do zdzierania, choć płyta jedyna,
a obuwie, gdy zechcę, mogę wymienić.
Na gorsze.
25 czerwca 2020