było tak
że odziewałaś się w kokardy co zawsze cni się za mną czyniąc chorągiew żałobną białą pieluchą rzuconą świętej pamięci wszystkiego tego co w omłot pogoni poszukiwanych fraz mógłbym chrzcić albo wyprawiać wesela w przydrożnych stacjach kolein żelaznych albo nawet stacjach czternastu i pędzić jak cwał karawanu za poszukiwaniem ubóstwa języka i tobie pisać że jak cień podążam za tym co czuję że sam się w miłości nie zamieszczam ale kocham tylko wtedy gdy szukam by ponownie móc stwierdzić że język ubogi nie pisany ale w przekazie jest jak ołtarz na którym postawili koszyk gruszek i obok placu posadzili wierzbę
aby rodziła słowa i doborowy przekaz tego o którym marzą
poeci wybrani przez los aby zaświadczać wszystkiemu temu
czym jest język aby można było opisać leszczynowy płot i sad
i karmienie cieląt z ręki oraz nawet czarne perły na twoich
piersiach i ile razy mówić że chrzciny nie są po to aby świat
zdobywać ale aby zrozumieć istotę wody która wtedy polewa
nasze czoło i w weselach nie przeganiać lecz przygarniać różnice
jakimi nas obdarzono nie gruszkami lecz koszykiem malin
gdybyśmy mogli tylko koszyk malin uzbierać wtedy świat nie byłby dla nas przy polnej drodze tylko drewnianą kapliczką – i tylko dla nas postawioną lecz świątynią bezlitosnych dociekań, czy właśnie jest słowo które nie rodzi wierzba ale nasze pragnienie że jesteśmy wybrani aby słowem jak w źródle zaświadczać z kropielnicy w drzwiach ojca i matki i nie wyznawać sobie potem że jesteśmy grzeszni bo słowo gdy nie zwodzi bliźniego nie grzeszy ale jest czystym przejawem naszej woli którą o ironio obiecują nam jak koszyk gruszek z wierzby zasadzonej na placu abym bez wspomnień i bez nazw osób potrafił bardziej przejść przez wspomnienia kolein i oddychać nawet kiedy powiedzą amen
27 sierpnia, 2020
Andrzej Feret