Szept scałowany z ust, rozmazany oddech.
Rozbudzone pragnienie bycia Bogiem.
Balansowanie na linie. Adrenalina.
Bezsens zyskuje sens.
Zbliżenie dwóch ciał szukających czułości,
to jak odbezpieczony granat w rękach dziecka.
Wysypisko ludzkiej naiwności.
Płonie. Łasi się słowo, roznieca ciekawość.
To takie dziwne dotykać minionych lat,
muskać czułość, której nikt nam nie zwróci.
Być tu i tam,
na przekór sobie milczeniem znaczyć czas,
stare fotografie,
ich nowy sens.
Ruda i ja. Rozchylam półkule ziemi,
wtulam twarz i czuję drżenie oceanu.
Forever Young.
Wpadała bez zapowiedzi,
wybiegaliśmy na „wściekłego psa”,
trzy kolejki i w moim pokoju wanna.
Już na kolanach, patrząc mi w oczy,
mruczała o jakimś braku czasu,
że musi uciekać,
że zabiegi, i pewnie mąż
zadzwoni.
Obciągała z wyraźnym namaszczeniem,
łkała czytając bajki, tańczyła nago – jak
nawiedzona laleczka z krainy Oz.
Mam takie mieszane uczucia, co by było,
gdybym był bez niej, sam,
bez Boga,
żadnej z tych dam, które przytulą do serca,
by zajrzeć w portfel.
Nie daj się nabrać na słowa, na gest. Tylko
od ciebie zależy,
gdzie jest horyzont, a gdzie kres.
Tak naprawdę jesteśmy sami. Mógłbym dotknąć tkanki,
rozdzielić między wiersze
i zasnąć.
Seks na sekundy, na mgnienie oka.