Inga, poemat prozą
- na motywach wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
"Inge Bartsh", z mojego cyklu "Czytamy Gałczyńskiego"
Taka sobie dziewczyna, może... może kogoś przypomniała,
Jakby zamglenie mojego dojrzewania,
Owoc sceny w półmrokach do zerwania,
Gdy wszedłem, na afiszach zielone kaktusy,
A libretto przednie, klasyczne, Tucholsky,
"Leben, meine Rose" miłość, moja róża,
I znowu kaktusy zielone garnitury,
W medalach grenadierów oberleutnanta Moritza,
I ona meine Rose na scenie w poświacie księżyca,
Berlin roku dziewiątego, jeszcze wolny kabaretem,
Tego dwudziestego, a potem wy wiecie, było trudno,
W trzydziestym sceny pokryli czernią i czerwienią,
Nikt jeszcze nie wiedział, że oblepią i afisze Fuhrerem,
Takimi się nazwali synami niemieckiego komando,
Jeszcze nikt nie wiedział, że kaktusy zamienię na bramy
Drutem zawijane, nie piersią ze sceny, a swastyką.
Stolik czekał, mrokiem wszystko widziałem,
Barman w bieli manszetów schłodził kilku panów,
A przy barze ona - może kogoś przypomniała,
Była przerwa, antrakten, słodko sobą kołysała,
W rzęsach może kogoś żem zobaczył ponownie,
To ona z palcami do pianina, i oczy głębokie szeroko,
I lekko ułożone w mojej wyobraźni,
Tylko co, a chwila, a już zapowiedź, że ona zaśpiewa,
I że będzie bardzo smutno, romantycznie,
Bo to tęsknota i to, że Berlin kocha nocą,
I to, że kameraden tak bardzo uwielbiają.
Może kogoś ona mi wtedy przypomniała.
Poświata rzucona na kibić, oto słowo o nieznajomej,
Wszystko takie proste, i zwyczajne, taka talia,
Ona śpiewa, a ja tęsknie już do niej,
Nie przestaje, a mnie słowo o jej życiu,
Kiedyś cała w swoim ukryciu, a teraz
Taka prosta dziewczyna, że ona i on, że życie
Takie proste, i że wszytko lubi się powtarzać,
Że może pojedzie do niego, choćby ...
I moje myśli, że ją kiedyś spotkałem w Baden,
Bo życie takie proste i nie lubi frywolić,
Ach te oczy we światłach takie są znajome,
I usta, które wymawiają nuty w słowie Leben,
Gdzie ją spotkałem całą w takim słowie,
Linię w błyskach moich świateł odbić.
Ktoś uchyla kotarę i przepuszczają kogoś,
Jakby znajomy z niczego, ale ze stron gazet -
Z okolic Mazowieckiego, Śródmieścia,
Są tacy w Śródmieściu, odwracasz głowę,
Bo jacyś snobowie, reżyserzy... lobbowie,
Albo współcześni punkowie mody,
A ona gdy wchodził na chwilę zamilkła,
Taka sobie dziewczyna, tak zwykła dziewczyna,
A mnie los przypomina, że kiedyś, że gdzieś,
Spotkałeś jak ona jest, jakbyś ją już znał blisko,
Bo te oczy, i te usta, i jak ona śpiewa, w talii,
Meine Leben, tak i ona śpiewała tobie...
Ale prosta historia, podszedł i powiedział,
Rękawiczką skórzaną szynel z siebie zdejmując,
Tylko co jestem - a w Berlinie deszczem jaskółki,
Trochę drogi, ale felgi mnie niosły, pan wie.
Jestem właśnie u siebie, a ten lokal tak kocham,
Właśnie jest ona, moja piękna różyczka,
I przysiada się do mnie, kogoś z sali wołając,
Barman w białych mankietach głowę swoja schylając,
Wysłuchuje jak mówi do niego swoje słowo, co dalej,
A do mnie po prostu, że w Berlinie deszczem jaskółki,
Że cudowne melodie, że polityka mnie nie interesuje,
Ale ostatnio żelaźni jacyś mocniejsi,
Że im cud jest pisany - ale z nudy tu wstąpił,
Bo polityka życie ciągle psuje,
A dziewczyna wpatrzona z byłej dziwnej oddali,
Teraz w jego ramionach cała w blasku płomiennym,
Pan pozwoli, to Inge, moja róża czarowna,
Grała ze mną w duecie na koncercie w Salzburgu,
Teraz moje libretto, pan pozwoli, że powiem,
Mein Name ist Tucholsky, temu światu dobrodziej,
Proszę spojrzeć, jak chodzi i jak w muzyce zasiada,
Teraz tak skromnie, ale już niech pan patrzy,
Już teraz tak cudownie, jak przy fortepianie siedziała,
A ona wstała i pierwszym wzrokiem postrzegła,
Komu ten pan jest dobrodziej,
A on pierwszy wykrzyknął - jak pięknie i jak cudownie,
Jak zawsze jest moja kochana, moja Inga...
Anglik smutny obok mruknął sobie, do swego stolika,
He's gone mad - On zwariował, on taki sobie, he is crazy,
I smutno polał sobie, oblewając rogi mankietów,
Drugi Anglik, co wrócił z Bliskiego Wschodu,
Co był pilnował kanału w Egipcie, wymamrotał,
że kiedyś przy gwiazdach świetle sir Edward Moore
zgarnął życie w powstaniu magików,
i został czarodziejem jockerów.
Zamach magików, tak przy okazji,
miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej,
za którą ciągnęło ponownie, ale tym razem
151 komet okresowych.
I oto się stało, mała przerwa w rozmowie, trochę pociemniało,
Ale Inga dalej powie, jak to bywa w Berlinie:
A panowie w jesiennych nastrojach, czy w chłodzie zimy,
- W płomieniach pani ust i w czerwieni róży,
Po czym dłoń w aksamicie czarnym podała z wdziękiem,
i ... zaniemówili nawet panowie Anglicy, She is crazy,
Taka jesień to rzadkość - śpiewnie i swobodnie,
To o sobie, Inga, bywa w wielkim świecie rok cały,
Panowie, moi panowie, ach dżentelmeni upadli,
Miało w sobie to dziewczę, wspomnienia z dali,
Ilu przy mnie upadło, uśmiech i błysk ust czerwienią,
Pośród moich marzeń oni wszyscy płyną i płyną,
Byłam ja kiedyś wyrocznią ich życia,
Ruletkę im dla życia swego misternie utkałam.
...może pana kiedyś spotkam, może zobaczę...
w miłości, w samotności, w pana rozpaczy...
może pan kiedyś przy mnie zapłacze,
życzę tego sobie, jak panu łzy by pasowały,
pan ma coś w sobie, coś nie ulotnego,
jakbym miała przyjemność kiedyś,
z panem białego walca,
coś jest w pana oczach,
nieulotność,
pan wybaczy,
ja potrafię śpiewać,
ja tu śpiewam,
dla rozkoszy.
I było w niej coś…
bardzo kobiece i młode,
tak uchwytne, i znane,
niedalekie ode mnie,
coś, bardzo bliskie,
urocze... kochane,
i nie tajemnicze,
i poznane.
9 października, 2016 r.
Andrzej Feret