Poemat o człowieku
– na motywach Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Poemat o Chrystusie dziecięcym”
I. Prolog, czyli zapowiedź
Wesprzyj mnie Różo, szponem zesłańca,
I pisz mi dłonią złości,
Co bym wyprzedził w śmierci przestworzach,
Ballad wyrwanych z pamięci.
Jakże uronię złych mar wisielczy,
Jak dzieciom odpowiem mową,
Kiedy się lęgnę w pierzaste węże,
A wzbić się w błękity gotowym.
Komu wbitemu w oczy marmurów,
Strachem i ogniem przeminąć,
Zabierz mi Różo oczy zesłańca,
I daruj mi oczy, dziewczyno.
Przeszyły garby wielbłądów sromy –
To sromy biblijny statek,
Przez piaski fali eteru gromy,
smutku rzekomych amen,
Przeszły garbatych wielbłądów rzeki,
Snuły się poprzez piasek,
Jakby ktoś wodzie wołał z głębiny:
Nie płyń! Pozostań!
To źródło zdarzeń!
II. Eden
Płukały łachy klepsydrami u piaskowych ludów,
Siejąc pośród śmierci czynionych znaków,
A w czarnych duszach przywołanych przodków,
Rzędami układały żółte chabry czyniąc,
Nieraz tkliwiej, kamieniał ławr łożonych laurów,
Aż błysło, spojrzenie w Adama jak w kryształ, zwolnił,
W kraje najkrwawszej potęgi, we jęk gwiazdozbiorów,
A głuszec dzwonów czytał niemo niebo głosząc,
I nie w mocy było mordu pogrzebać i oczu.
III. On przychodzi
W mętnawych pałacach lin – sztampy echa prawdy,
Kręgi w bukłakach, niebo całe zgięło, a kłody,
Oświetlane przez dynie. Nić snuła jak kołtun,
Wtedy biadała sfera wybrednym wschodem,
Z bezgwiezdnych wskrzeszeń z mroków zakwitał żółty chaber,
I mgła spadała z mozołem – stracono stopy wyniosłe,
Morze próg przekroczyło i tylko wiało blaskiem,
A Mesjasze jak zwykle w bramy wodne wjeżdżali na ośle.
IV. On rodzi się
Niebo ciasno grało jaskrawy ogień,
I misa skupiona w formie, punktem była śmierć,
Jak dzień trzeci – zmartwychwstawał ojcu dziedzic,
A od trzód co świeciły bladawe promyki na sianie,
Przepływały gwiazdy, upływał miłosny sen,
Ód miłosnych nie stąd tłustych pyzatych lic wgrywanie,
Płynęły zwierzęta w błękity planet,
Ścieliły runo ziemią przed rogiem milczącym od alf,
Czarny kruk słał na sianie złagodniały płomień dziób,
I ścielił dywany z czarno złotych piór.
Płynęła muzyka…
Bujały, falowały skronie z oczu pierzastych węży,
Kołysały mleczne drogi wypełnień, szły w pola,
Ziemio! – gdzie skarby pochowały? obracając księżyc,
W złamaniach tęcz i ze sklękanych kolan.
Beztrosko snuła się z żęć pierzastych cywilizacja.
Brutalnie dźwigała krzyż ludzkość,
W skrzydłach ciosały skrzypy bez dna,
Otchłań wstyd ciągle niosła,
i za dnia… szli dzicy.
Przybywały ciernie mrowiami jak szyszka,
I smutno rzucały dym, krzyk zawiewał usta,
Usta zawiewały krzyki,
A w słabnących wymierał Horyzont.
Snuło się ckliwie zwykłym fałszem,
Z płaczem po drogach się snuło,
Gderał ktoś na ucho ze śmiechem,
Pokazując palcem,
A gąszcz cicho mamrotał: miłość…
V. Kołysanka
I Kołysanka
Lulaj ze maluśki, lulaj,
ze kłębusku ocka przekochane,
rączki przemiluśki tulaj,
Uśnij maluteńki, lulaj.
Królu serdeceńki miły,
Ockami niebieskie wtuliły,
Wielgachnego mocarza ogroma,
Wypłakane ocęta goniły.
Otulone rąckami są gaiki,
Zilonemu drózkami słowiki,
Śpiewaj ockami prześlicnie,
Otul się kąderką po lice.
Lula mój maluśki, mój boze,
Cisą swej piosenki wspomozes,
Cichutką nutecką zagraną,
Lula ze maleńki po rano.
Rąckom mu wskazuje ze ociec,
W kwiateckach rychtuje mu scęście,
Uśmiechną się rózowo król bozy,
Maluteńką rączecką wspomozy.
II Kołysanka
Lulaj ze maluśki kruszynko, ze lulaj,
Ze kłebusku ocka przekochane przeciraj,
Rąckami przemiluśki przytulaj, se tulaj,
Uśnij maluteńki, serdeńko ze lulaj.
Królu serdeceńki miły kochany,
Ockami niebieskimi wtuliły do mamy,
Wielgachnego mocarza ogroma,
Przepłakane ocęta są słone.
Otulone rąckami są gaiki zielone,
Złoteńkiemu drózkami słowiki wpatsone,
Śpiewały ockami prześlicnie, mój miły,
Otul się kąderką po lice, kwiliły.
Lula mój maluśki, mój boze, we cisy,
Cisą swej piosenki wspomozes psemiły,
Cichuteńka nutecka zagrana, nie smutna,
Lulaj ze maleńki po rano, do jutra.
Rąckom mu wskazuje ze ociec wspaniały,
W kwiateckach rychtuje mu scęście, wytrwały,
Uśmiechną się rózowo król bozy, w kołysce,
Maluteńką rączecką wspomozy, nas wsystkie.
VI. Rybak
Skończyli wieczorem połowy, błyszczą kosze ryb,
Wznieśli pod niebo słone oczy i dłonie ciężkie,
I jak zwykle opadało słonko we wody młyn,
Co zachodami krył sum czerwieniami pięknie złocąc,
Na brzegu złapany szczupak trzepocze,
A w nim życie jeszcze gra o zbawienie,
Zawołali do siebie – przyjdźcie wszyscy natchnieni, niech łomocze,
Serce któreśmy dziś złowili, bo wzięte.
A ciemności już wkrótce, z bluszczem srebra wody poprzez tamy,
Łowili na głębi światło w serce,
Skrywało się w studni okrągłej damy,
A po kolei wyciągając z łodzi sieci, snuli marzeniami,
Nicią życia dla złapanych dusz w powodzi,
Ci położyli kilka sreber w spracowane ręce, abyś był –
I byś znał, że kiedyś nadejdzie –
W nadziei i w … podzięce zapatrzeni w głębokie ciała,
Które życie w szczęście im porodzi.
Mówili oprószonej pyłem drodze – ktoś przyszedł,
Ktoś swym sandałom wagę zwrócił, by służyli,
Weźmiesz w dłonie blaski iskier gorącego szczęścia,
Jacyż to niemi zesłańcy przeczyście wyjęli spod serca,
Jacy wpatrzeni w słowa błądzący prorocy,
Utkali niemo wpatrzeni w drugiego brzegu strofy,
Bo obchodzić będą złe drogi,
I przejść przez rozstaje zabronione,
Za rybakami poszliście swoimi wy srodzy,
Za oczami wpatrzonymi w niebo piramid,
W Oriona po trzykroć, co jest moimi gwiazdami.
VII. Co chodził po wodzie
Ślad drogi mroczno i wioski pisał w mroki, w skargę,
Blade czekanie pustki, brnął drugim sortem chlust,
Prostych drgań nie wycierpnąć, rwał odgłos i oddalał proroki w ognie,
Zakrywał w świtu rozbłysk ud,
Nocni tułacze, dłonie jak proste belki,
Słyszało gorze burzą,
Zapadły skronie moje,
Raz po raz szybciej nacierało w smęty,
Raz po raz wolniej szybowało orłem.
Szelest na grani czerwono, smętkiem pęcznieje się grom,
I niebieskawe lutnie – tęczowo łamały granie,
Razu o jednym spłoszeniu po wodzie płynął co –
Nic nucąc, wieszczem był Diany,
Nadchodził wisieć,
Zachodził cały.
Upiór po wodzie od jęku,
Czerpiąc stopami jak łodzią,
A grzechu wołanie śniło,
I ciosem o wodę, Panie!
Upiór – jęczeli, a patrzy,
Anielsko trwoniły od słów,
I gromem z ciemnego nieba,
I wskoczył do łodzi Bóg.
VIII. Pozwólcie przychodzić
Smutne gry najdrożsi, ciężkie strapione kołysanie –
Takim ziemia oddaje w pokłonie trzosy,
Dmie co jazgotu śmiech słał we dłonie jak gronie,
I ścielił mrokom cudne głosy.
Dobijały szczenię opieszałe, smutne kruki,
Bez skrawków piór chcąc wzlecieć,
I włosy słały szeptem, słowa Panie! – wizje i akty,
Zlatywały się całe wyrzucone dzieci,
Gdzie wam brak snów w rozumie i ciszą sumienia polecić,
Dłoniom różanym zanurzenia i trwaniem harmider chwiejnością,
Słowa kochane zmroczeniem i pieśnią dzielił jak żłób,
Rozdawał miłości w serca – popatrz ptaku jak ziarno,
Przesypują w patrzeniach do źródła, litość siewna jak głóg,
I układanki w kołysankach tęczowych drzew.
Czynię – jako ten co trawy i ptaki wyniosłych nieb,
Śmiał skazitelne nagrobki – śpiewane łanie borów,
Wydał im róże czerwone i śpiew spokojnych kiście,
Zapatrzeni w śmierć.
P.S.
Skrzaty w ziemi chronią skarby,
I zawadę małpiszona,
Skrzaty w ziemi chronią cnoty,
Głoszą spełzłe czyste grona.
Skrzaty sączą myśli katów,
Płyną w morzu zapatrzone,
Zasnuwają skrzętnie bratu,
Sączą burbon w myśl spełnioną.
Każdym łykiem każdym haustem,
We błękitnych grają strzechach,
Po niebieskim grzechu chodzą,
Podwodnymi w łódź orzechach.
Na kołyskach białych pleśni,
Złotych stworzeń przeinaczeń,
Skrzaty w oczach mają zieleń,
Nieba chabrów przeistoczeń.
Dzieci Boga nie chcą skrzatów…
IX. Hosanna
W stelaż czerwonych dziewczynek, w kąty zaprzeszłych miast,
W Sodomie ciało, przeczytaj ten sen i chichot gusła,
W oślim pokrzywy zesłanie, chwila skruszała wyniosła,
Zesłanie wyrzucam – plumkały żaby po płaskich jeziorach,
Dzieje się w kraje, jak skrzatów mowy,
Chwil w plamach skroni świateł,
I smutną, zaprzeszłą świecą,
Gromnicą mroki rozświetla,
A wówczas skwar na ustach, błyszczały oczu słońca,
Leciał czasu co stworzeń,
Ogień wypływał z gońca,
Tańczyły muzy czarowne,
Tam wyzwól ciał z myśli granic,
A sznury obwisłych stanic tak z myśli grały w przestworzach.
Dróg ckliwych obraz śnieżynek,
Wymruczał się czarny kot,
Senny dukt kot zamruczał,
W cholerny świata chłód,
Poświata – zagrali mistrzowie, czarował się z podniet co grał,
Hosanna – co danią powie, podnieśli, sztywniała przegorzka dań,
I razu setki wezbrało, na powrót świsnęło wzorzystą tkań,
Poświata – zginęli, jak złość,
Gięła wzburzona luka,
Poświata – zginęli w dal.
Ognistą miłość więc ugaś!
We dłonie wezbrał, jak pląsa,
Sodomy piersi i jęk,
Co bębnią sromy we słowach,
W zamarłych duktach ciek.
O Panie, mam wołać „wybaczam”?
Śpiew twoja czerwienią zapowiedź,
A w białe słowa gazele –
Powiedz zlęknioną spowiedź.
Wyzwól co mamy zagrać,
We cieniach wyniosłych marmurów,
Sąd, ażebym sobie tłumaczył,
Masz sądy – cienistych krzewów,
Snujący się jako Jonasz w zagranie,
I w biegu ze płaczu gazel,
Wypowiedz to jedno „wybaczam”
I smętnie w chmury żegnanie,
Na wysokości jednoczą,
W spokojnych morzach pogrzebów,
Wypowiedz to jedno słowo,
To jedno słowo, „wybaczam”?
X. Co niepojęte
Skruszyły drzewca mogilnie, co szereg śmierci prowadząc,
Twarze miłością zwątpione, na nieboskłonie wybaczą,
Pokrzywy, parzące ciała, krwawiły smutki konduktu,
– spalone drzewa miłości, i smutku…
I śmiały się puszyste rozdroża, wzleciały ponad narody,
Marami arkad sklepienia, piętrzyły się czarne groby,
Gdym obracał zmęczenia, a konie arabskie hulały,
Niczym rącze jelenie, szlochając swymi piersiami,
Brodziły co rączy jeleń,
W skokach kirów wypowie: „jam jest ten rączy jeleń”
Co swymi słowami wypowie.
Co w górę pochodnie, takim głębiej w pieśni,
Chadzały kiry żałobne, kroczyły, snuły przez rzeki,
Biegały zmęczone motyle, zapadłym w śmierci poety,
A człowiek nie wiedząc szlochał, kruszyły się w mrokach powieki,
Kroplą wybraną z wina, co przy drodze oliwa,
Nad mogiłą czarną, we śmierci ktoś przypływa,
Ktoś mocą spragniony, w ciężarach świata środku,
Ktoś jakoby natchniony, jak kolec róży samotny,
Chadzał namiętnie w zbawieniu cielesnym w przyczynie,
W złotawych promieniach z ogrodu, śniąc o dziewczynie, jedynej,
A smutek wyłożył w czerniach, jak pokręcony diament,
Stuka i stuka pochodnia, w uśmiechach to niczym amen,
Niczyje jest to mamienie, a może amant przebiegły,
Góra jest tą przyczyną, góra to co jest pojęte,
Golgota wschodu zachodzi w opamiętaniu przyczynie,
Rwało się ciało z za grobu, rwało się ku dziewczynie,
W puklach włosów rozjaśnia, całego grobu jednością,
W puklach słowa przejaśnia, wybranego do głosu,
A powiewało we oczach, o świcie może za dnia,
I strzelało światłami, we nocy tak co by marnych,
I grało i huczało, we kręgach orbit planet, i rwało,
Nie pojęte by upadało z granic,
A zefir snuł się drogą, chadzał z pieśni pieśniami.
XI. Wiedzieć co czynić
Uwięziony w słońce, mroki – odchodził,
Na wierchach końca, na wierchach nadziei,
Komu strawą duchową zaśpiewał,
Komu strapieniem w dzień głosem wzruszył?
Kto tak mocno w burzach pokarał ziemię,
Wybuchłem zastaniem trwogi kędy morze krwi,
Komu starczyło czasu aby dzień zachować,
Aby jeden biały świt ze świtu zdejmować?
W poetyckim przebiegłym jedynym dnie.
W takie czasy co mową skropione modlitwą,
W takie zdarzenia chodzące na przestrzał,
W takie co mową przemilczą w ostrzach,
Nie wyklęte ze dłoni boga,
Nie patrz co ziemia niesie przestworzom,
Co ulatuje w zastygłe marzenia,
Co ptakom dane w skrzydłach, w nadziejach,
Co nam już nie wybrzydło…
Wspomnij o mnie kiedy dojdę do Ciebie,
Kiedy bym zawitał, a Ty zasłuchany,
Bym miał oczami wpatrzyć w to co niebem,
Bym był zasłuchany… wpatrzony…
Powłóczę sobą z czarnego grobu,
Tak ja wpatrzony w miłości słowa,
Rozkruszę czasu chęci,
I zapragnę w moich alkowach.
Przeprowadź w drogach co bym zaniemówił,
Odejmij zwątpienie, tak i mnie zachowaj,
Po szlakach w człowieczych zwątpieniach,
Bym szybował…
Przekroczę Twoje morza coś opisał,
I ziemię czarną przekopię,
W ogrodach obejmę komuś usta,
I w sercach się zatopię.
We trwogi w nocnych zagraniach,
Przekroczywszy trwogi ze grobu,
W miłosnych czyichś ramionach,
W słowach pisanych z za grobu.
Nie we graniach z krzyży,
To jest jedynie maską świata,
Takim się cały sobą ożywię,
Bym wytchnął i bym się z Tobą pobratał.
Nie prosząc o żadną łaskę,
We glinie jesteś także naczyniem,
Ponoć podobnym człowiekiem,
Zobacz, czy kiedyś zaginę?
Straciły się powieki w rwące niebiosa,
W chmurnych przepływach dreszczy,
Komu się snują miłości słowa,
Komu jest świat, że jeszcze?
Przykryły się czerwoną gliną pogrzeby,
W trumnach dębowych zawsze usnę,
Płakały otchłani srome schody,
Bom usnął…
W miłości żem usnął!
We płaczu rozkochany anioł,
Byłem płaczu źródłem,
Komuś zardzewiało prawicy ramię,
Czy tobie? – czy mam ci rzec „przebrzydły”,
W spadku łez w spadaniu we zmowie,
W zapadniętych szczytach,
W chodzącym świętym słowie,
Przebrzydła? Ach! To przebrzydła!
XII. Post Scriptum
Moje wypowiedzi są słabe, ognia to strzępy,
Granic i słońc umiłowanie, ja nie święty!
Opadły zasłony w kroplach krwawych znamion,
We drganiach przejętych – twoich rosy pytań,
Jakim jestem w ramionach moich zasłuchany,
Mnie ramionami ciebie dotykać!
Bym usnął cały we tobie ogarnięty,
Nie jestem, wiesz miła – święty.
Jeno lasem zasmuć mi kochaniem,
Echem jestem twoim, wybieraniem,
W rosie stóp twoich śpiewam dla ciebie,
W samotni ty mnie zbawisz,
Twoim niebem!
3 – 7 lipca, 2017
Andrzej Feret