Siedzę z kieliszkiem wina
na Piazza Navona, wokół fontanny
turyści z Azji i włoskie matki,
które pokrzykują na biegające
bambini. Letnie przedpołudnie.
Anioły Berniniego śpią jeszcze
schowane w kościołach. Czuję naraz,
jak płyną przeze mnie rzeki świata.
Ciemny jedwabny Ganges pobłyskuje
ogniem płonących stosów, smagłe
twarze z błyszczącymi oczami
unoszą się ku wieczności, a zamiast łez
rozlewa się ciche szczęście.
I tylko ty płaczesz, bo nie masz
nic do ofiarowania dziewczynie
w niebieskim sari, która trzyma
na rękach maleńkie dziecko. Patrzą
na nas siedzący starcy, o rękach i stopach
sękatych jak pień sandałowca,
który niesie zapach niebiańskich ogrodów.
Stajemy znów w rzymskim kościele
przed Ekstazą świętej Teresy. Kobieta
unosi się na chmurze, a jej twarz wypełnia
prawdziwie ludzka rozkosz miłości.
I wtedy nie wiem, czyje słońce
powoli ześlizguje się ku zachodowi.