nicość za oknem drwi nieustannie
zanim jadro ciemności
i szarość nastającego świtu
zamienią się miejscami
tylko czasem
świętojańskie robaczki parami
przemkną mimochodem
pozostawiając na spękanej ścianie
lekki poblask życiodajnej łuny
w zdrętwiałych spoconych dłoniach
przesuwam drewniany rzemyczek
chcąc nadać sens egzystencji
nowemu lepszemu życiu
zanim poranna mocna zbożówka
na oścież pootwiera
tępe opuchnięte źrenice
powoli zaczynam rozumieć
mruczący bezwiednie słowotok
przerywam na chwilę
bym nie brał imienia Twego
nadaremno