Klepsydra w kolorze whisky

hopeless

Uja­da­ją­cy pies, dym z ogni­ska i za­pach pa­lo­nej trawy. Świat 
roz­mie­nio­ny na drob­ne, szla­chet­ność co­dzien­no­ści. Znowu sam.
Przy kominku szklan­ka whi­sky prze­glą­da się w ogniu, w wą­tłej 
wiąz­ce świa­tła twarz, roz­sz­cze­pio­ne spoj­rze­nie.

 

Mógł­bym chcieć wię­cej; pła­wić w roz­pu­ście lub czu­wać, 
su­chym igli­wiem wy­mia­tać słowa. Nie pamiętam ludzi bez skazy, są
tylko mgli­ste wspomnienia, jak odłu­pa­na kora, cień babiego lata. 
Za­pach ży­wi­cy i płacz brzo­zy. 

 

Zimno. Wraz ze słoń­cem za­ni­ka cien­ka linia ho­ry­zon­tu, ciem­nie­ją 
pola, kuszą mokre od łez trzę­sa­wi­ska, cich­nie wiatr i opa­da­ją li­ście. 
Ta noc prosi o odro­bi­nę cie­pła, czu­ło­ści, pło­myk ognia na krań­cu 
lasu to od­pa­la­ny pa­pie­ros, ktoś czeka. Na świt.

 

hopeless
hopeless
Wiersz · 27 stycznia 2021
anonim