Pepik gładzi ślimaki

Marcin Pasikowski

rytm wybity w stworzeniu, jak zły szeląg
następuje na mnie, dumny niczym Nafta
następnie nadchodzi wytrącony Settembrini
i tą koleją potem wola nieba gdzie przypadkiem
może nic się nie dziać, ale powinno się jednak rozpadać
czasem rozpadu połowicznego odmierzyć, w rozkładzie normalnym
jazdy w dni powszednie
ale potem przestanie i prawem wiecznego powrotu
pozwoli ten czas gdzieś doczepić i jakoś go pociągnąć dalej
widziałeś kolej parową? Zasnutą mgłą nad zasuwającym żelastwem?

 

te twoje ładne rozkminiacze
świdry, po raz raz otwarcie i nawet całkiem szczerze
postępując przewracają wszystko na swej drodze
dopóki starczy chaosu w baku
podają parę do potężnych młotów
na co noc zamkniętych
w wilgotnych piwnicach gdzie pokruszone kraty zębów
dobrze opłacany rewolucjonista w białym kitlu wraz z uśmiechem wyrywa
dzisiaj jeszcze im powolny w służbie cudzej pewności siebie
na co dzień jednak
mimowolnie uwalniają procesy mielenia
tresują krótkimi, szczekliwymi komendami
producentów mdłych parówek
rozpadających się w ustach
zupełnie jak prawda o zacnych przodkach
co tak jak oni wiedzieli że musieli – nikt nigdy już nie będzie musiał

 

wzdrygnął się przed tymi scenami, pokłonił nie wiedzieć komu
zwinął swe ślimaki niczym dwa kciuki
jak kajdanki – tak mocno je splótł
Pepik Przemka za plecami
wstyd nie straszny, tymczasem westchnął do stukotu
durnych acz pociesznych wątków. Zasłonki
zwinął w zgrabny tobołek i wcisnął
w przedziale sypialnym pod główkę

 

i już miał usnąć ukołysan
śpiewem swych pociech, wszak
skrupulatnie przystrzygał te dzikuski sekatorem niemieckiej produkcji
niestety – zamiast mu śpiewać rzewne melodie o piwie
jak prawo im pozwala, a pan ich każe – znowu odsłoniły rękojeści śrubokrętów
przez chwilę płynął po torach porządnej kolei przypadków
te jeszcze były do zniesienia, niczym jego bagaże wciśnięte na półeczkę
lecz gorzej jeszcze – tor się zamknął, te same drzewa po raz setny za oknem.
zrozumiał niewiele i jeszcze mniej z tego polubił
zadziwił się też swemu przeczuwanemu spostrzeżeniu
co jak stukot zachodził z tła na powierzchnie – metal o metal
już jest tutaj, nie da się zakrzyczeć ni pociechom ni wariatkom
otłukuje umysł, oszalałe ciosy ogłuszają na oślep
jego wibracje już nie są w nim, on jest nimi
niczym radio, stacja będzie mu niebawem wydawać polecenia
by przedział opustoszyć i wbić się ciżbę krwiożerczych bestii
spętanych tu i ówdzie tylko jakimś parcianym badziewiem
łokcie z przodu bo trzeba, a zęby i pięści bo można
o was mowa, przyjaciele

 

wtem!
wystrzał wybudził wykolejeńca
a może to cisza – co jak wystrzał pośród wojny
jeden ślimak się poruszył – jasna cholera!
prędko, biegnij do mamy, albo do doktora
tylko oni jeszcze coś tam muszą
pokaż im tego krnąbrnego bezkręgowca
choć wiesz że będą przygryzać wargi
mrugając do siebie jak latarnie morskie – te fałszywe kanalie
zawsze w tych samych miejscach, obrośnięte zgrzybiałym wodorostem
ukradkiem krótkie uśmieszki jak serie z karabinów
zachęcając by jeszcze raz w skorupkę niczym amplituner
ślimaczą pieśń zadąć w częstotliwościach słyszalnych
i sterylnym reżimie wykreślonych trendów
czy to cyrk? czy wystawa dziwów natury?
no i gdzie ta nadzieja, gdzie to cudowne dziecko rzucone we mgłę?
gdzie ta droga, którą miało wywąchać, pomimo perfum mu na głowę wylanych?
jednak baliście się wasze parszywe wskazówki wsadzać między szprychy
może mieliście rację, może echo go pokieruje.
ale raczej gówno prawda – raz wystrzelony, nigdy nie wróci

 

Ha ha ha!
to on wszystkich oszukał ten łajdak kochany
to były wióry retrospekcji wzbite magnezem z witaminą besześć
musiało się coś nie rozpuścić, tak jak podejrzewałem
ślimaki już przezornie utopione w przykolejowej sadzawce
skorupy rozbite o ziemie, podeptał pieczołowicie
mierziły go te chaotycznie wijące się kanaliki
(dlaczego wszyscy wciąż udają że ich nie ma?),
grzebienie fal grzywek spienionych Januszy
(wciąż przekonanych że to o nich jest historia),
pijani kaznodzieje potykający się o własne dekalogi
(ale uczepieni tomów kodeksów bez preambuły),
tępe odgłosy wystrzałów bez śladu ognia
(czy ktokolwiek od nich w ogóle zginął?),
nie chciał być Pepik samotnym wędkarzem nad ściekiem
czekać po zimnych nocach w towarzystwie puszek po vanpurze
i zdrętwiałymi rękami grzebać jak kura w ziemi za robakiem
notorycznie nie pojawiał się tam, na pustym stołku
srebrne spławiki upłynnił w lombardzie
wiernie czekają, bo przecież obiecał że wróci
wieczny dezerter swego czasu,
zagadka,
kapłan kościoła dopóki starczy sił w nogach ucieczki,
nawet jego awizo zmokło na deszczu, i rozeszło niczym szeregowcy po musztrze
a wbrew świdrom i młotom wciąż szansa jest w krainie Pepików
rzadka jak pociągi parowe
i nie czeka na nikogo.

Marcin Pasikowski
Marcin Pasikowski
Wiersz · 11 kwietnia 2021
anonim