Kapelusz biorę pod pachę i drogą
Śliską od deszczu, gdzie mnie nic nie czeka
I gdzie nie spotkam na szczęście nikogo,
Idę i kłaniam się lasom z daleka.
Gwiżdżę i śpiewam i śmieję się głośno:
Jak się masz, jasny błękicie na niebie?
Płuca zapełniam ziół modlitwą rośną
I coś mądrego mówię sam do siebie.
A kolorowe wśród zboża straszaki,
W czerwonych czapkach i na jednej nodze,
Na migi dają mi tajemne znaki
I wznoszą ręce, gdy do nich podchodzę.
Hej, jak mi dobrze, jak świeżo, radośnie,
Jak lekko! Sama w dal niesie mię droga,
I w piersiach młodość mi od nowa rośnie
I jestem chyba podobny do boga.
Jakiem szczęśliwy – powiedzieć nie umiem!
O, mieć tak duszę do słońca roześmianą!
Teraz to wiem już i dobrze rozumiem
Czemu ujrzałem świt o piątej rano.
O, trawy mokre, żółte koleiny,
Glisty ze szczelin wyłażące skrycie,
Plamy wsi białych, kapliczki i młyny,
O, mój bezbrzeżny, bezdenny zachwycie!
O, drogo moja deszczami umyta
I wysuszona parującą spieką!
Nieś mię gdzie zechcesz, jedno niech zakwita
Przede mną zawsze twe modre: daleko