Siadając do stołu rzuciłem ci wyzwanie, bo tylko sosna
rośnie wszędzie tam, gdzie nikt nie zapuszcza korzeni,
a ja chciałem
godność obedrzeć ze skóry, rozwiesić w słońcu cienie,
by moje wyuzdanie zastygło w mroku.
Nie można wymazać własnego cienia. Pamiętam czekoladki,
które rozmazywałaś z rozmysłem. Sen zamieniony w scenariusz,
słowa w muzykę, trzy minuty bezdechu i reanimacja.
Nie umiesz się śmiać, i wciąż malujesz równoległe turnie,
krwawe wąwozy wyżłobione w oczach.
Nie wiem z kim walczysz. Przy tablicy zasmucona mina
rozgrzeszała wszystko. Dzisiaj, nie wystarczy się wydąć,
zadrapać świat. Nie ociepli wizerunku zmiana barw,
odcienie wyłuskają prawdę. Słowa raz wypowiedziane
nie giną.
Nie modlę się już, gdy wieje wiatr zatykam uszy.
Możemy oddychać liczeniem fal, wiatrem od morza,
zapachem wędzonej ryby, ale rachunek trzeba zapłacić.
Strach przed ciemnym korytarzem, zasłanianie lustra,
zaburzony oddech.
Historia czterdziestego równoleżnika i krew rozdeptanej żaby.
Sajgon, twarz starej kobiety dotykającej tatuażu, jej palce,
uśmiech w bezzębnych ustach, słowa, które nigdy nie padły
i strzał w oczy – ciemna baba na posłaniu z jaśminu, uderzenie pioruna,
strzępy rozrzucone w gnoju – kac.
Tej nocy piłem do rana.