Ciemność tuż nad miastem, morzem się rozciąga
Sen spowija oczy, tuli błogim szeptem
Chwila jakby ciszą, izbę wnet nasiąka
Smętnie trwając tak, kołysze izbę dreszczem
Słońce raptem wstało. Podniosło się zza chmur
Ów którymi we śnie bez celu wędrowała
Oczy swe zaspane, przetarła jak na wiór
W dłoniach jakże znów, umysł ułożyła
Podświadomość zwykle, płata dziwne figle
Lecz tymczasem czaszkę, jakby cicho zżera
Głowa raptem boli, mózg już tonie we mgle
Pojawia się i obraz, oblany głosem echa
Twarzą do poduszki, znowu się ukryła
Ukryła swoje smutki, żale i życie
By nie mógł nikt ich zryć, dobrze to obryła
Cierpień sępy wy, bezczelnie coś krążycie