ach patrz, jak dawna miłość, to takie absurdalne
że powiązani jesteśmy ciągle
trzyma w objęciach, plącze kolczastym drutem
w dołującym mieście, w mżonce stolicy
mam nadzieję że to nie ty
nigdy więcej pociąg do ciała
tego wyrośniętego na lat dwadzieścia parę
pociąg, za który plączesz moją mowę
ja, ja, ja, ja, - ledwo wydusić
mogłem własne zdanie.
ta siła wyrazu, mój język
język jak zamrożony silnik
prycha i prycha i chce się rozgrzać
a zapędzi tylko do przyszłości
tej wstrętnej, groteskowej wizji
wizji, że w ogóle mogę cię posiąść.
i szukam momentu w którym
będziesz lśnił najjaśniej
mówił do mnie najprościej,
od zmierzchu do zmierzchu, czas mija
i to miasto zmiażdżone tobołem
brutalizmu pieniędzy i betonu
ale nazwa miasta nazwa jest dość znana
więc wiem, gdzie szukać twojej stopy
tym tropem tracę świadomość, brak mi mowy
nie da się ciebie mieć, nie mogę cię chcieć
ja naprawdę pragnieniem skazuję się na grzech
i tym tropem potykam się o korzeń
o korzeń docierający z miasta,
w którym żyjesz ty
więc uspokajam się bo korzeń ten
daje sugestię twojego ciepła
ciepła, podczas tego gryzącego szpik mrozu
ciepło brutala jakim jesteś ty
wszystko to nie możliwe jest
do wyczerpania w mowie
i tak moje usta wypełniają się śniegiem
ten sposób, w jaki topnieje
mam taką potrzebę, żeby rozpuścić się w tobie