Siedzę na drewnianych schodach starego młyna
Każdy ma siedlisko zatrzymanego czasu i wspomnień
Czarne ręce drzew wznoszą się do góry
Jeśli noszą na sobie ślady krwi
To siłą natury, nie własnego sumienia
W dole lustro sumienia toczy się kołem żywiołu
Można przejrzeć w nim całe swoje życie
Obraz zamazuje się pod rękawicą wiatru
Bądź pod chemią uczuć lub zanieczyszczeń z fabryki
Serce tłucze się jak wściekły pies po korytarzach duszy
Rozbijam rytmem nóg podpalony rum na śniegu
Kształtowanie własnego alter ego
Boże, jak bym stał wciąż nad zadaniem przy tablicy!
Nie żądam od świata by mnie zrozumiał
Bo sam nie wiem i nie znam wszystkiego
Wilk wie, że musi żyć i przetrwać
Ja też, dopóki ktoś nam nie wejdzie w drogę
W kościele organista zagrzewa ręce by zagrać Opus
Po murach przenika w blasku świec cień uśmiechu Boga
Każdy w coś wierzy i ma nadzieję
A co mają zrobić Ci, którzy zgubili je po drodze
Wstaję, by podążyć ku dalszym progom życia
Wilk dopada ofiarę w ostatnim spotkaniu oczu
Dopala się płomień rumu na zakrwawionej bieli śniegu
Gaśnie jak życie, na poczet innego
Młyn burzy pianą spokój strumienia
W którym nie wiadomo, ile łez, ile wody
Serce zasypia w korytarzu duszy
Jak kruki na łonie ciepłych rąk drzew
Wszystko śpi w mroku, by obudzić się z chwilą
Gdy znów przyjdzie dzień, czas, chwila życia
Jedno życie, jedna droga
Ku chwale, ku potępieniu. Ku wielkiej niewiadomej